Recenzja spektaklu: „Matylda”, reż. Jacek Mikołajczyk
Obraz opresyjnej, musztrującej szkoły spod znaku pani Łomot, choć satyrycznie przesadzony, może się wydać wielu widzom niemile znajomy.
Obraz opresyjnej, musztrującej szkoły spod znaku pani Łomot, choć satyrycznie przesadzony, może się wydać wielu widzom niemile znajomy.
Trwa teatralne oswajanie waginy i przyjemności, jakich źródłem może być ciało.
Obiecujące wprowadzenie, dobra pierwsza część i rozczarowująca druga, w której niezbyt pomysłowa inscenizacja nie nadąża za piętrzącą absurdy akcją.
Nazywane królową fars „Czego nie widać” Brytyjczyka Michaela Frayna oferuje widzom wycieczkę za teatralne kulisy, a twórcom szansę spojrzenia z dystansem na swoją profesję i los.
Popularne na świecie, w Polsce dzieło nie było grane od 1979 r., dobrze więc, że je przypomniano.
Rekordowa inflacja, podnoszone stopy procentowe, paragony i wyciągi grozy są najnowszymi dowodami na to, że polskość potrafi być traumatyzująca na coraz to nowe sposoby.
Zadara ze współpracownikami krok po kroku pokazują, jak na części naszego kraju PiS wprowadzał system autorytarny.
Tę jedną z najpogodniejszych oper Brittena z 1947 r. wystawiano w Polsce kilka razy, ale dość dawno – ostatni raz w warszawskim Teatrze Wielkim w 1986 r. Dobrze więc, że została przypomniana przez Teatr Wielki w Poznaniu.
Oba są awersem i rewersem tej samej opowieści – o współczesnej Polsce.
Późno, bo aż 21 lat po teatralnej prapremierze – wybitnej inscenizacji Krystiana Lupy z Teatru Dramatycznego w Warszawie – otrzymujemy drugą sceniczną adaptację ponad 600-stronicowej powieści, ostatniego dzieła Thomasa Bernharda, będącego jego ostatecznym rozliczeniem z rodziną i rodzinnym krajem.
Nowy przekład wydanego sto lat temu „Ulissesa” Jamesa Joyce’a, arcydzieła modernizmu – imponujący efekt siedmioletniej pracy Macieja Świerkockiego – zainspirował Maję Kleczewską do stworzenia spektaklu dotykającego polskiej rzeczywistości niemal tak bezpośrednio, jak jej niedawne, głośne, zrealizowane w krakowskim Słowaku „Dziady”.
Interesująca, nieco zapomniana, ale ważna bohaterka, świetna autorka oraz nagradzana reżyserka oryginalnych spektakli – wydawałoby się, że nie ma lepszego przepisu na sukces.
Szlachetna prostota w pewnym momencie przechodzi w monotonię, gubi się rytm, wkrada nuda.
Opera Wrocławska kontynuuje program wdrażania młodych śpiewaków również w najnowszej premierze.
Teatr środka w mocnym wydaniu.
To historia o potrzebie rozwijania wyobraźni w dzieciństwie, o formacyjnej sile baśni, budującej wiarę w siebie, we wspólnotę i wzmacniającej więzy rodzinne.
Naiwność i głupota małopolskiego szlachcica Radoszewskiego (Michał Majnicz) jest wykorzystywana przez pazernych sąsiadów, którzy z kolei zostaną wykorzystani przez cyniczną arystokrację, zjeżdżającą z Wiednia, a kanwą opowieści są zbliżające się wybory do parlamentu.
Choreografia sprawia, że uwaga skupia się na treści, a nie na technice; dzięki niej również nie są potrzebne krwawe efekty – wszystko jest oczywiste.
Do artystycznego sukcesu zabrakło precyzji w prowadzeniu aktorów, zwłaszcza w mniejszych rolach swatki Fiokły czy ciotki, przez co np. nie wybrzmiał finał.
Lupa wyśmiewa syndrom zbawcy, ale nawet z tym założeniem wydaje się, że „Imagine” porusza wiele ważkich kwestii, choć trudno je uchwycić i poczuć.