Recenzja spektaklu: "Mizantrop", reż. Grzegorz Chrapkiewicz
Aktorstwo jest czysto zewnętrzne, każda postać ma swój niewielki repertuar powtarzanych gestów i min.
Aktorstwo jest czysto zewnętrzne, każda postać ma swój niewielki repertuar powtarzanych gestów i min.
Spektakl w Studio przypomina, jak miło i przyjemnie jest spotkać inteligentnego człowieka. W życiu i w teatrze.
Samotność i męka bohaterów szybko udzielają się widzom.
Kiepski tekst połączył się z nijaką reżyserią i koszmarną scenografią. Aktorzy w tych warunkach byli bez szans.
Patos, nadęcie, bezradność wobec archaicznego tekstu i aktorstwo polegające na ćwiczeniach dykcyjnych.
Na pierwszy plan reżyser wysunął trop biblijny.
Reżyser pozwala wybrzmieć wielowarstwowej treści sztuki, aktorom zaś nie przeszkadza.
Powiało świeżością w łódzkim Teatrze Wielkim.
Bardzo klasycznie, bez eksperymentów i... nudno.
O polskim kompleksie niedorastania do Historii, absurdalnych majaczeniach o Sprawie czy Idei, które zastępują dojrzałe spojrzenie w głąb siebie.
Sam spektakl do szczególnie świeżych nie należy.
Spektakl Garbaczewskiego to opowieść o hipokryzji, ale też o pamięci.
Spektakl, tak jak dramat Kochanowskiego, powstał najprawdopodobniej z zatroskania losem Rzeczpospolitej i ku upomnieniu tych, co nią władają.
Design, kostiumy i projekcje wideo tworzą klimat rodem z „Odysei kosmicznej” i „Solaris”.
Ubrane w formę ballady czy ludycznej przypowieści prawdziwe historie pracowników KGHM.
Obraz zautomatyzowanego, kapitalistycznego korpospołeczeństwa.
To trzeba zobaczyć.
Spektakl o banalności życia bez zła.
Warto wjechać na 6 piętro Pałacu Kultury i Sztuki. Takiego duetu prędko nie zobaczymy w naszym teatrze.
Ważnym elementem spektaklu jest zmiana charakteryzacji i kostiumów na oczach widzów: bohaterowie, zmieniając ubrania, zmieniają status społeczny, zyskują albo tracą szacunek świata i szansę na życiowy sukces.