Recenzja filmu: „Śmierć Stalina”, reż. Armando Iannucci
Czarna komedia Armando Iannucciego, adaptacja francuskiego komiksu, nie może zostać pokazana w Rosji.
Czarna komedia Armando Iannucciego, adaptacja francuskiego komiksu, nie może zostać pokazana w Rosji.
Film o tym, jak ludzie narzucają zasady i jak trudno przestać się do nich stosować, zwłaszcza jeśli są to niepisane zasady tradycji.
Autor zręcznie w zgodzie ze swoją wizją kina wpisuje historię rebelii przeciwko złej władzy i grożącej światu katastrofie ekologicznej w kontekst Dalekiego Wschodu.
Trudno powiedzieć, czy wszystkie dzieci w kinie na ten piękny i podły slapstick dobrze zareagują.
Złożona z niedomówień i hitchcockowskich aluzji fabuła sprawia wrażenie zanurzonych w podświadomości, nakładających się na siebie snów o tonącej w obłędzie spotworniałej rzeczywistości.
Nowe otwarcie przygód Lary Croft, wysportowanej pani archeolog, nazywanej pierwszą seksbombą gier komputerowych, nie wróży najlepiej.
Szumowska ukazuje Polskę jako kraj frustratów i nieudaczników.
Oglądający film bombardowani są przez dwie godziny setkami nawiązań do przeszłości, a większość z nich tylko miga na ekranie przez milisekundy.
Film zaczyna się jako nasycony dramat, w pewnym momencie wykonuje woltę gatunkową, by stać się podchodzącym widza horrorem.
W sumie 47 tytułów, dających pełny wgląd w problematykę podejmowaną przez wybitnego reżysera, której horyzont wyznaczały pytania natury etycznej.
Film efektowny w szczegółach, ale stroniący od efekciarskości, minimalistyczny pod wieloma względami, za to tętniący od rosnącego napięcia i intrygujący.
Obrazy podrzynanych gardeł szokują, ale właśnie dzięki nim dociera prawdziwa groza opisywanej w filmie sytuacji.
Tonya Harding była amerykańską łyżwiarką olimpijską, która w 1994 r. brała udział w próbie przetrącenia kolana swojej głównej rywalki Nancy Kerrigan.
Dwa Złote Globy i pięć oscarowych nominacji to nie przypadek, choć jeśli chodzi o młodzieżową komedię „Lady Bird”, nie zabraknie sceptyków zaskoczonych, o co w ogóle tyle hałasu?
Reżyser buduje napięcie jak w gatunkowym thrillerze, ale pointy poszczególnych scen prowadzą do nieoczywistych wniosków, układają się w ciąg coraz większych zaskoczeń.
Zachwycająca, wnikliwa analiza potrzeby absolutnego kontrolowania swojego podejścia do ludzi i efektów swojej pracy.
Film łączy więc nawiązania do tradycji wielu kultur afrykańskich z elementami afrofuturystycznymi.
Przemoc w rodzinie jest zjawiskiem wstydliwym, lecz niestety powszechnym.
Film łączy tanie chwyty z filmów klasy B z poważnym romansem, jest również próbą powiedzenia czegoś poważnego o funkcjonowaniu poza akceptacją społeczną.
Istotna wypowiedź filmowa na temat odpowiedzialności mediów, zrodzona z obywatelskiej troski.