Strona główna

Koniec sezonu

4 czerwca: co nas właściwie czeka?

Polityka
Pod jednym wszakże względem wybory te wyjaśniają mało – mianowicie nie dają odpowiedzi na pytanie: dokąd zmierzamy? Poza ogólnikami, że Polska idzie ku demokracji i gospodarce rynkowej, pozostają duże znaki zapytania.

W sobotę wieczorem, w wigilię wyborów, szczęśliwy, że nie kandyduję i nie biorę udziału w kampanii w żaden inny sposób, poszedłem do filharmonii na IX Symfonię Beethovena pod batutą Kazimierza Korda. Był to koncert na zakończenie sezonu, ale chyba nie tylko w Filharmonii Narodowej kończył się pewien sezon. Trudno bowiem w lepszy sposób uczcić zamknięcie czterdziestoletniego rozdziału naszej historii. Słuchając 3 czerwca tej muzyki w filharmonii, miałem wrażenie, że uczestniczę w uroczystej akademii bez prezydium, którego skład był jeszcze nieznany – w odróżnieniu od wszystkich poprzednich akademii, również w tej sali. Podniosły finał, „Oda do radości”, kończył symfonię, ale otwierał jednocześnie nowy, nieznany świat demokracji. Słuchając IX Symfonii 3 czerwca wieczorem, trudno było oprzeć się wrażeniu, że to jest uroczystość, uwertura do pierwszych w naszym życiu wyborów, w których jest pewien wybór. Uroczysty pogrzeb stalinizmu, a jednocześnie narodziny czegoś nieznanego. Słowa „Freude, Freude, Freude” miały tego wieczora dodatkowy wydźwięk.

Niektórzy twierdzą, że są to wybory wolne w 35 procentach. Nie jest to cała prawda, a może w takim stawianiu sprawy jest odrobina demagogii czy nawet manipulacji. Przecież wybieramy w sposób wolny cały Senat i 35 procent Sejmu plus mieliśmy plebiscyt na temat „listy krajowej”, na której znalazły się główne nazwiska dotychczasowego establishmentu politycznego z wyjątkiem gen. Jaruzelskiego. Tak więc nawet z czysto arytmetycznego punktu widzenia margines wolności w tych wyborach jest znacznie szerszy niż owe 35 proc., co zresztą potwierdzają wstępne wyniki.

Zaś pod względem politycznym wybory te są o wiele bardziej miarodajne. Same wybory do Senatu dadzą bowiem w dużym stopniu prawdziwą odpowiedź na pytanie o sympatie polityczne i nastroje społeczeństwa, to samo powie nam obsada owej jednej trzeciej miejsc w Sejmie wystawionych na wolną grę sił. Uznawanie więc tych wyborów za wolne jedynie w jednej trzeciej uważam za nieporozumienie. Jeżeli chodzi o sporządzenie mapy politycznej kraju, dadzą one pierwszy przybliżony szkic. Jeżeli chodzi o wyrażenie stosunku społeczeństwa do władzy, systemu i opozycji, to są wystarczające, aby wysnuć z nich daleko idące wnioski i sądzę, że to właśnie mają na myśli poważni przedstawiciele „Solidarności”, kiedy mówią, że uzyskali przy Okrągłym Stole więcej, niż oczekiwali.

Pod jednym wszakże względem wybory te wyjaśniają mało – mianowicie nie dają odpowiedzi na pytanie: dokąd zmierzamy? Gdyby wybory te nie były (a są) plebiscytem na tematy fundamentalne – systemu, władzy i „Solidarności”, lecz normalną na Zachodzie rywalizacją różnych partii i programów, wówczas – zależnie od wyników – wiedzielibyśmy z grubsza, co nas czeka. Tymczasem pod tym względem dzisiejsze wybory (piszę ten felieton 4 czerwca) wyjaśnią niewiele. Owszem, były rozmaite scenariusze i spekulacje, ale dotyczyły one skutków bezpośrednich, krótkoterminowych, dotyczących równowagi politycznej. Ścierają się dwa poglądy – ekstremalny, że im więcej zdobędzie opozycja lub władza, tym lepiej, i umiarkowany, że w Zgromadzeniu Narodowym potrzebna jest silna reprezentacja zarówno opozycji, jak i władzy, zaś upokorzenie jednej ze stron zagraża całości.

To wszystko są jednak spekulacje na dziś, a co dalej? Dokąd zmierzamy? Tu, poza ogólnikami, że Polska idzie ku demokracji i gospodarce rynkowej, pozostają duże znaki zapytania. Świadczy o tym zdumiewająco niski poziom ideowy i merytoryczny kampanii, co wynika zapewne z tego, że lewica (przy całej umowności tego podziału) przeżywa głęboki kryzys, a prawica nie zdążyła jeszcze powiedzieć, co ma konkretnego do zaoferowania, nikt nie był w stanie jej do tego zmusić i dopiero najbliższe lata pokażą, jaki posiada program. Komitet Obywatelski robił wszystko, żeby nie ujawniać ewentualnych różnic myślowych i nawet poważni ludzie na różne pytania odpowiadali, że myślą to, co drużyna.

Jedna i druga strona w wyborach pozostawiła sprawy ideologiczne na dalszym planie. W przypadku komunistów jest to paradoks nie byle jaki, gdyż tradycyjnie był to ruch polityczny wyrastający z idei, z ideologii, którą całe pokolenia wkuwały w szkole i na szkoleniach. Dziś, w epoce kryzysu i konwulsji, gdy w wielu krajach naszego obozu polegli ludzie – od Berlina w 1953 roku, po Pekin w dniu wczorajszym, lewica z trudem wycofuje się do obrony swoich prawdziwych wartości – równych szans, równego startu, państwa na swój sposób (coraz zresztą mniej) opiekuńczego. Cofa się pod naporem konieczności gospodarczych, praw rynku, który zapełni może sklepy, ale póki co opróżnia kieszenie, niektóre do dna.

Opozycja natomiast, poza wrogością do ancien regime’u, która ją jednoczy i zapewnia szerokie poparcie, nie mówi bliżej, dokąd chce nas zaprowadzić. Raczej skąd chce nas wyprowadzić. Brak wyraźnego programu wielu kandydatów koalicji rządzącej da się wytłumaczyć zmęczeniem, wyczerpaniem wieloletnimi rządami, o czym świadczyła nawet anemiczna kampania obozu władzy.

Opozycja natomiast jest siłą wznoszącą, wchodzącą z impetem na scenę polityczną i stąd pytania o jej programy są dla przyszłości bardzo ważne. Ograniczyła się ona jednak do podstawowych dla siebie wartości (suwerenność, demokracja, sprawiedliwość), nie bardzo chyba wiedząc, co zaproponować w sprawach konkretnych. Stąd wybory te są wyborami jednego tematu i bez względu na wynik nie przesądzają przyszłości.

„Jedna zasadnicza kwestia nie jest praktycznie nigdy poruszana podczas tej kampanii – problem gospodarki” – zauważył trafnie Georges Dupoy w belgijskiej gazecie „Le Quotidien”. – Wszyscy udają, że mają jedyną receptę na wyprowadzenie Polski z chaosu gospodarczego, ale każdy pilnie uważa, by jej nie przedstawić”.

Kluczowa jest zwłaszcza sprawa własności środków produkcji, w czym staruszek Marks, tak mocno dziś postponowany, miał jednak rację. Po stronie „Solidarności”, obok ogólnych żądań równouprawnienia sektorów, występuje silny, ale mętny nurt samorządowy. W odpowiedzi na scentralizowaną gospodarkę kierowaną tyle lat przez partię – proponuje nam się gospodarkę rynkową, odpolitycznioną (jeśli taka istnieje), w której samorząd ma bardzo wiele do powiedzenia. „Powiem tak: powinniśmy iść konsekwentnie na kapitalizm, ale na kapitalizm ogólnonarodowy, gdzie będzie 37 milionów kapitalistów, a nie jeden kapitalista państwowy i grono nomenklatury czerpiącej z tego krocie” – pointuje swoją wypowiedź zatytułowaną „Samorząd czasu Solidarności” p. Miłkowski, kandydat na posła, w najnowszym „Przeglądzie Katolickim”, zaś dr Bugaj w „Życiu Gospodarczym” skupia się głównie na kontroli – w zakładach przez samorząd, a w skali kraju przez opozycję – w Sejmie i w innych ciałach. O ile trudno kwestionować potrzebę kontroli polityki gospodarczej, która składała się ze zbyt wielu błędów i opierała na bezużytecznych dogmatach, o tyle lansowane wyjście samorządowe mnie nie przekonuje, a bajeczki o 37 milionach kapitalistów są dobre dla dzieci. Nawet jeśli przyjąć, że jest to przenośnia. Kapitalizmu bez kapitalistów nie ma, zaś 37 min kapitalistów to kolejna utopia. Jest to inna forma dotychczasowego ładu (raczej nieładu), w którym właścicielem był każdy, czyli nikt. Główny trzon opozycji, którego osiągnięcia w dziedzinie demokratyzacji kraju są dziś widoczne nawet dla tych, którzy weń wątpili, nie ma – niestety – pomysłu na naszą gospodarkę, choć wszyscy są zgodni, że tu jest dziś pies pogrzebany i stąd płynie największe dla kraju zagrożenie. Piszę „niestety”, gdyż mając tak duże poparcie, „Solidarność” mogłaby przeforsować program sanacji gospodarczej, gdyby taki istniał.

Kapitalizm złożony z samych kapitalistów czy udziałowców nie jest żadnym kapitalizmem, a przerost funkcji kontrolnych od fabryki po Sejm grozi popadnięciem w drugą skrajność – od samowoli władzy możemy dojść do jej paraliżu, od wszechmocy do bezsilności. Na pytanie, czy przeżywamy w Polsce zmianę systemu, odpowiadam zdecydowanie: TAK, i tu zgadzam się z p. Wielowieyskim i innymi, którzy tak twierdzą. Na pytanie, na co zmieniamy ustrój dotychczasowy, odpowiadam: NIE WIEM, i sądzę, że nie wiedzą także ci, którzy chętnie wypisują nam recepty. Uważam samorząd za ogniwo potrzebne, ale nie najważniejsze. Być może zaszkodził mi wczorajszy koncert, gdzie Kazimierz Kord dyrygował sam orkiestrą i chórem. Nie wyobrażam sobie, żeby zakład pracy mógł działać inaczej, żeby partytura miała być dziełem zbiorowym, a dyrygent trzymany był za pałeczkę przez solistów, muzyków i chórzystów.

Patrzę również na te propozycje kapitalizmu samorządowego jako dziennikarz. Gdyby nasze pismo miało stać się własnością zespołu, to bardzo proszę, gdyż jest nieliczny i bylibyśmy bogaci, aczkolwiek byłby to wypadek na świecie dość rzadki (z dużych pism taką spółdzielnią jest tylko „Le Monde”, co było już przyczyną pewnych kłopotów w tym piśmie), jeżeli natomiast POLITYKA miałaby być własnością szerszego grona, które na zjeździe delegatów wybrałoby samorząd i miało patrzeć redakcji bez przerwy na ręce, to ja z góry dziękuję, rezygnuję zarówno z tych akcji, jak i z udziału w redagowaniu, gdyż już obecnie osiągnięcie tzw. konsensusu pomiędzy Adamem Krzemińskim, Zygmuntem Kałużyńskim i niżej podpisanym wymaga akrobatycznych zdolności.

Trochę sobie dworuję i podaję nietypowe przykłady, podoba mi się troska tych zwolenników samorządu, którzy, jak Ryszard Bugaj, nie śpiewają w chórze zwolenników reprywatyzacji, ale z kolei ich oda do samorządności mnie nie porywa. Dziennikarz telewizji amerykańskiej CNN, który jeździł w dniu wyborów po Polsce, był zaskoczony brakiem entuzjazmu w narodzie. Istotnie, poza aktywem i zapaleńcami entuzjastów nie widać, gdyż ludzie rozumieją, że demokracją się nie najedzą, a na jej błogosławione skutki jeszcze trzeba poczekać. Zaś ekonomiści nie umieją ludzi przekonać.

Na szczęście politycy są dziś bardziej realistyczni i mniej zacietrzewieni od ekonomistów i w nich nadzieja. Na kilka dni przed wyborami w „Gazecie Wyborczej” ukazał się wywiad Adama Michnika i Jacka Żakowskiego z premierem Rakowskim. Zarówno sam fakt, jak i tonacja rozmowy napawały optymizmem. Jest to chyba pierwszy u nas wypadek, aby w gazecie opozycyjnej rozmawiano z jednym z przywódców obozu rządzącego. Wyjście z oblężonej twierdzy powoduje, że na łamy pism opozycyjnych trafiają dziś poglądy, których kiedyś nie dopuszczano. Tak np. tenże Adam Michnik w wywiadzie dla „Tygodnika Powszechnego” mówi, że teza o zagrożeniu interwencją obcą w 1981 roku „nie była do końca wydumana. Wiem, że wiele osób się ze mną nie zgadza, pamiętam, że kiedy w 1983 roku pierwszy raz to napisałem, wiele osób mnie atakowało i miało mi za złe. Od początku uważałem jednak że może się kiedyś okazać, że stan wojenny uchronił Polskę od sowieckiej interwencji. Później zresztą płk Kukliński dorzucił dodatkowe argumenty”. No proszę, powoli myśl ta toruje sobie drogę także po stronie opozycji i niewykluczone, że kiedyś także politycy i historycy tzw. niezależni przyznają, że stan wojenny był nieuchronny, a po stronie władzy utrwali się z kolei świadomość, że czas po stanie wojennym był w dużym stopniu stracony. Cechą bowiem polityki polskiej, kto wie, czy nie zbawienną, jest połowiczność i brak konsekwencji – zarówno w represjach, jak i w reformach. Wbrew zarówno zapowiedziom reformatorskim z grudnia 81, jak i martyrologii pogrudniowej, faktem jest, że był to okres, który charakteryzowała w dużym stopniu niekonsekwencja, będąca wynikiem układu sił – liberałowie łagodzili represje, dogmatycy hamowali reformy.

Możliwe, że inaczej być nie mogło i dzięki temu możliwy stał się Okrągły Stół, dziś Adam Michnik może uznawać grudniowe zagrożenie i zmieniać zdanie na temat Jaruzelskiego, a także mówić, że „Zwycięstwo – choćby ograniczone I cząstkowe – kompromisu Okrągłego Stołu jest bowiem zwycięstwem wszystkich, a porażka obrońców ancien regime’u...”, zaś bojkot władzy „staje się dziś bojkotem demokratycznej reformy”. To dobrze, że ta świadomość toruje sobie drogę również po stronie opozycji. Widać, że aby doszła do głosu prawda, potrzebne są odpowiednie warunki, które powstają. W tym sensie wybory oznaczają jak gdyby koniec sezonu nieprawdy.

Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Gra o tron u Zygmunta Solorza. Co dalej z Polsatem i całym jego imperium, kto tu walczy i o co

Gdyby Zygmunt Solorz postanowił po prostu wydziedziczyć troje swoich dzieci, a majątek przekazać nowej żonie, byłaby to prywatna sprawa rodziny. Ale sukcesja dotyczy całego imperium Solorza, awantura w rodzinie może je pogrążyć. Może mieć też skutki polityczne.

Joanna Solska
03.10.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną