Strona główna

Kampania majowa

Jak uwieść wyborców

Polityka
Oficjalnie kampania wyborcza rozpoczęła się 10 maja 1989 r., nie trwała więc nawet pełnego miesiąca, a sensacji było więcej niż podczas wszystkich kampanii minionego 40-lecia razem wziętych.

Tekst ukazał się 10 czerwca 1989 r. (numer 23/1675).


Wydaje się nawet, że polityczny narkotyk uśmierzył nieco bóle dnia codziennego. Zapewne po zakończeniu igrzysk znowu rozlegnie się wołanie o chleb, ale cośmy przeżyli, tego nam nikt nie odbierze. Jeśli były to wybory na 35 procent, to jak będzie wyglądała kampania 100-procentowa?

Szybciej na wyzwanie chwili zareagowała „Solidarność”, wyprzedzając o mniej więcej 10 dni swojego konkurenta, tzw. stronę koalicyjno-rządową, która z wyraźną ociężałością ruszyła do walki, bez większej inwencji. Prawda jest taka, że „Solidarność” do wyborów, bardziej niż kiedyś demokratycznych, była lepiej psychologicznie przygotowana. Zaczynała od zera, nieobciążona bagażem starych nawyków i zrutynizowaną aparaturą, gotowa do przenoszenia wzorców z innych systemów demokratycznych. Można było odnieść wrażenie, że konkurenci „Solidarności” od niej właśnie uczyli się sposobów prowadzenia kampanii, że z trudem przychodziło im łamanie dawnych schematów. A jak już – ile było nieszczęśliwej improwizacji i zygzaków, choćby ze skrywaniem przynależności partyjnej kandydatów, ile usiłowań przedstawiania indolencji jako cnoty tolerancji i umiaru. Z czasem, w ostatniej dekadzie maja, siły propagandowe jakby wyrównały się, przy czym każda ze stron operowała w innych rejonach i na inne sposoby. Władza miała w swoim ręku podstawowy instrument oddziaływania – radio i telewizję, opozycja – przede wszystkim ulicę i wsparcie Kościoła. Zresztą i w telewizji, i na ulicy obie strony próbowały być aktywne.

Przyznajemy, że dynamika i temperament tej kampanii nieco nas zaskoczyły, zwłaszcza że po Okrągłym Stole można było sądzić, że gra będzie się toczyć „o pietruszkę”. Ustalono przecież precyzyjnie podział mandatów w nowym Sejmie, Senat – niejako z góry – został przyznany opozycji w zamian za „koalicyjnego” prezydenta. Właściwie bez kiwnięcia palcem każdy powinien był dostać swoje. Rozgrywka mogła co najwyżej dotyczyć części miejsc w Senacie i w puli bezpartyjnych, a więc kwestii drugorzędnych dla układu sił w przyszłym Zgromadzeniu Narodowym. Tymczasem stawka rosła w wyniku samej gry.

Lepsi i gorsi

Już po kilku dniach kampanii „Solidarność” podniosła wyjściową stawkę polityczną (Senat, miejsca bezpartyjne), dorzucając do niej wartość niezwykle u nas cenioną – mianowicie „honor”. Przynajmniej niektórzy działacze opozycji (że przypomnimy tu telewizyjne wystąpienie Jacka Szymanderskiego) przeprowadzili następujący obrachunek: skreślając wszystkich kandydatów strony koalicyjnej, można ich wypchnąć do drugiej tury, gdzie – przy zrozumiałej w takim przypadku niskiej frekwencji – wejdą oni do Sejmu nie tylko jako posłowie „drugiej tury”, ale i „drugiej kategorii”.

Potraktowanie wyborów jako powszechnego plebiscytu, mającego politycznie upokorzyć stronę koalicyjno-rządową, oznaczało zmianę reguł gry. Jednocześnie był to sygnał, że przygotowana w pośpiechu ordynacja wyborcza nie została precyzyjnie dostosowana do porozumień Okrągłego Stołu. Koalicji zagwarantowano 65 proc. miejsc w Sejmie, ale możliwość obciążenia tych mandatów słabym głosowaniem (prawo skreślenia wszystkich nazwisk) otworzyła szansę przekształcania sterowanej demokracji w prestiżowy i moralny plebiscyt – kto naprawdę reprezentuje społeczeństwo.

Brak wyobraźni, a może nonszalancja – po stronie koalicyjnej – ujawniły się przy określaniu w ordynacji trybu wyborów z listy krajowej. Normalnie, według dotychczasowej tradycji, lista krajowa zapewniała wejście do Sejmu „z klucza” i praktycznie bez względu na wynik głosowania. Tym razem kandydaci z listy, pozbawieni prawa dogrywki w drugiej turze, znaleźli się w sytuacji gorszej niż ich współtowarzysze kandydujący do przydziałowych mandatów partyjnych. Kandydatom spoza listy wystarczyło poparcie praktycznie jakiejkolwiek liczby wyborców (w drugiej turze trzeba mieć tylko więcej niż konkurent), podczas gdy czołowi politycy koalicji musieli uzyskać za pierwszym i jedynym podejściem kilkanaście milionów głosów. Zdaje się, że to niedopatrzenie zaskoczyło obie strony. Pierwsze informacje na temat możliwości wycięcia listy krajowej opozycja opatrzyła nagłówkiem: „Uwaga! Sensacja! Może być ich mniej niż 65 proc.”. Tym samym po raz kolejny została podniesiona stawka gry.

Otóż skuteczne wykreślenie 35 kandydatów strony koalicyjno-rządowej do Sejmu zmienia po pierwsze układ sił w parlamencie, a po drugie – osłabia bardzo boleśnie najważniejsze ośrodki decyzyjne władzy, gdyż na liście przecież znaleźli się główni konstruktorzy porozumienia. Wizja takiej porażki – można odnieść wrażenie – spadła na autorów listy jak grom z jasnego nieba.

Ale stało się. Awaria z listą krajową miała przynajmniej jeden pozytywny skutek. Zmusiła czołowych polityków strony koalicyjnej do rozpoczęcia kampanii wyborczej i zabiegania o poparcie wyborców. Właśnie wokół listy krajowej koncentrowała się kampania polityczna obozu rządzącego w ostatnich dniach przed wyborami, prowadzona pod wymownym hasłem: „Przekreślając listę krajową, przekreślasz Okrągły Stół”.

Zamysł wypchnięcia partyjnych do drugiej tury i wyeliminowania listy krajowej w końcowej fazie kampanii został złagodzony przez kierownicze gremia opozycyjne. Jednym z dowodów jest choćby wywiad z Rakowskim przeprowadzony przez „Gazetę Wyborczą”, telewizyjna deklaracja Lecha Wałęsy w przeddzień wyborów, a nawet główne wydanie „Gazety Wyborczej” (2–4 czerwca), gdzie wzywa się, aby z listy krajowej „wybrać nazwiska, które budzą Twoje zaufanie”.

Wahania opozycji, czy wybory traktować jako plebiscyt, miały konsekwencje w – na pozór zabawnym – sporze o sposób dokonywania skreśleń na kartach wyborczych. Otóż stronie opozycyjnej wyraźnie zależało na tym, aby można było skreślać „na krzyż”, podczas gdy władza opowiadała się za formułą „nazwisko po nazwisku”. Przekreślanie na krzyż technicznie ułatwiało postawienie krzyżyka na liście krajowej i mandatach partyjnych i było zgodne z pierwotnym hasłem opozycji: „Tam nie ma naszych kandydatów”. Natomiast technika „kreska za kreską” odpowiadała hasłu strony rządowej: wybieraj z rozwagą, głosuj na najlepszych. Sposób skreślania ma dla wyborców pewne znaczenie psychologiczne: pierwszy ułatwia szybkie i totalne odrzucenie, drugi zmusza do refleksji, a przynajmniej spojrzenia na nazwiska wykreślonych (a nuż ktoś się sympatycznie skojarzy...?). Stanęło na tym, że „Gazeta Wyborcza” zaleca swym czytelnikom, aby jednak kreślili każde nazwisko z osobna, co jednak – jak się wydaje – nie pomogło koalicji, gdyż jej kandydaci byli wyborcom prawie nieznani.

Podział placka

Wbrew temu, czego można się było spodziewać przed kampanią, doszło też do ostrej rywalizacji o pulę 35 proc. Po Okrągłym Stole prasa całego świata pisała, że w nowym Sejmie 35 proc. miejsc przydzielono „Solidarności”, co jednak wkrótce okazało się nieprawdą. Nie tylko władza zdołała znaleźć grupę – jak sądzono – atrakcyjnych kandydatów na miejsca bezpartyjne (etosowi kandydatów „Solidarności” przeciwstawiano tu z reguły osobistą popularność rywali), ale także – o czym wielokrotnie pisaliśmy – również różne odłamy opozycji „pozakomitetowej” wyraziły chęć uczestniczenia w podziale placka. W tym przypadku gra toczyła się na boisku „Solidarności”, a niektóre pojedynki były wyjątkowo spektakularne (Kuroń – Siła-Nowicki, Świtoń – Michnik).

Trzeba przyznać, że „Solidarność” na ogół potraktowała tę konkurencję spoza własnego obozu w duchu demokratycznym (co nie znaczy, że bez walki). Ba, w „Gazecie Wyborczej” udostępniono nawet kolumnę innym siłom opozycyjnym, często otwarcie atakującym „nomenklaturę Wałęsy”. Natomiast jedną szansę, wydaje się, „Solidarność” nieco przegapiła. Chodzi tu o możliwość zrekompensowania ubytków w puli 35 proc., przechwyceniem części mandatów PZPR, ZSL, SD czy PAX-u. Również w tych organizacjach „Solidarność” miała i ma swoich sympatyków, ale budując własną listę, wyraźnie o nich zapomniała. O mandaty ZSL konkurowało co prawda 20 czy 30 przedstawicieli „Solidarności” rolniczej, podobnie jak np. w Poznaniu Tadeusz Dziuba, który przy poparciu „Solidarności” ubiegał się o mandat SD. Ale w sumie tych „trojańskich koni” było niewiele.

Stosunkowo najmniejsze emocje, co może się wydawać dziwne, towarzyszyły kampanii do Senatu, gdzie przecież wybory miały być całkowicie wolne. Być może „drużyna Lecha” była tu bardziej pewna swego, zaś po stronie koalicyjnej, gdzie pojawiło się bardzo wielu kandydatów, nie od razu wiadomo było, kto ma – przynajmniej teoretyczne – szanse w powszechnej elekcji. Dopiero w ostatniej fazie zdecydowano się robić kampanię wokół wybranych nazwisk. Tu jedyną partią, posiadającą własną listę, była „Solidarność”. Resztę kandydatów można uznać za faktycznie bezpartyjnych, gdyż prawie do końca nie mieli wyraźnego poparcia swoich organizacji, a dodatkowo najczęściej przemilczali też swą przynależność.

Poza głównym frontem władza – opozycja, toczyły się zmagania często nie mniej zażarte i posługujące się tą samą stylistyką: pomiędzy kandydatami do mandatów jednopartyjnych. Nie wszyscy, to także novum tej kampanii, startowali z rekomendacji swej partii. Spośród np. 700 kandydatów PZPR do Sejmu aż 460 zbierało podpisy (inna sprawa, że nie zawsze musieli). Tu także często chodziło o honor: występować ze społeczną, a nie partyjną rekomendacją.

Targowisko próżności

W sumie z różnych ugrupowań do wyborów stanęło ok. 2 tys. osób, mniej więcej 3 osoby na jedno miejsce poselskie i prawie 6 na senatorskie. Zazwyczaj w krajach, gdzie demokracja jest ustabilizowana, kandydatów zgłaszają partie i organizacje polityczne. U nas, ponieważ po stronie opozycyjnej jeszcze partie się nie uformowały, przyjęto generalną zasadę bądź rekomendacji, bądź zbierania podpisów. Umożliwiło to przystąpienie do gry rozmaitym „wolnym strzelcom” i „jeźdźcom znikąd”. Zdumiewające, w jak wielu ludziach obudziły się ambicje polityczne. Zwłaszcza kampania do Senatu stała się istnym targowiskiem próżności. Nie będziemy podawać nazwisk, ale wydaje się, że jedynym atutem wielu kandydatów była silna motywacja ozdobienia swego życiorysu pięknym tytułem senatora. Dotyczy to np. wcale pokaźnej grupy prywatnych i państwowych biznesmenów, którzy mają już pieniądze, samochody i wille, a chcieliby jeszcze uzyskać szlachectwo. Urokowi temu ulegli też pisarze, naukowcy, rozmaici działacze, ludzie skądinąd poważni i godni szacunku. Wielu z nich zapewne odbierze w wyborach przykrą lekcję skromności.

Ale dobrze się stało, że kampania przełamała pewną barierę psychologiczną. Dotychczas byliśmy krajem nienormalnym, również dlatego, że ludzie wstydzili się swoich ambicji, kariera, już zwłaszcza kariera polityczna, nosiła jakieś brzydkie piętno. Teraz puściły hamulce i przedefilowała przed nami istna rewia samochwalców. Niemal każdy kandydat czuł się w obowiązku przedstawić swój własny całościowy program wyborczy, nawet jeśli zastrzegał, że ogólnie jest podporządkowany programowi swojej partii, stronnictwa czy drużyny.

„Podprogramy” wielu Kandydatów miały w większości charakter kokieteryjny, a sami autorzy nie traktowali ich chyba zbyt serio. (Stąd deklaracje, że w Sejmie lub w Senacie będą występować w drużynie, reprezentować zdrowy rozsądek, popierać reformy i postęp albo jeszcze ogólniej – że mają po prostu kwalifikacje, aby zasiąść w najwyższych ciałach przedstawicielskich).

Czym kokietowano wyborców? Było kilka niemal stałych punktów programu: pochodzenie (jestem z Sieradza, Łomży, Koszalina, a więc swojak), własna martyrologia (byłem prześladowany lub szykanowany z powodu przekonań), niezależność, sukces osobisty (efektowna kariera zawodowa, dorobek naukowy i publicystyczny, duże pieniądze), przekonania reformatorskie oraz – to tkwiło chyba w każdym programie – nakaz ochrony środowiska naturalnego.

O ile zawartość poszczególnych programów była podobna, o tyle formy ich prezentacji niesłychanie zróżnicowane. Mimo że nie mamy wyspecjalizowanych agencji (jeszcze) zajmujących się organizacją kampanii wyborczej, poziom graficzny niektórych plakatów , chwytliwość haseł, najczęściej rymowanych, techniki reklamy wyborczej – były na światowym poziomie. Polak jak chce, to potrafi. Jedni bezpardonowo nacierali na reżim, inni obiecywali gruszki na wierzbie, jeszcze inni przedstawiali się jako operatywni menedżerowie i świetni faceci – w otoczeniu pięknych dziewczyn i z rakietą tenisową w ręku. Nie brakło zatroskanych nauczycielek i szlachetnych lekarzy, dobrych gospodarzy i dzielnych żołnierzy.

Trybun(k)a i gazet(k)a

Wojna szła na słowa, ale nie tylko... Jedne plakaty zrywano, inne zamalowywano, coś tam dopisywano. Pojawiły się kontrulotki i różne „fałszywki”. Prasa przeżywała swoje gorące dni. Na pierwszej linii frontu stanęły – naprzeciw siebie – „Gazeta Wyborcza” i „Trybuna Ludu”. Obie gazety odgrywały role głównych organów prasowych swoich obozów. I obie były bojowe. W tym między innym sensie, że swoją linię propagandową podporządkowały walce z przeciwnikiem. „Trybuna Ludu” była w kampanii swojego obozu prekursorem stylu, który przejęła telewizja, zwłaszcza na kilka dni przed wyborami. Styl ten odbiegał od tonu propagandowego strony koalicyjno-rządowej, która jednak przede wszystkim koncentrowała się na pokazaniu swoich plusów, a nie minusów u innych. Najlepiej to obrazowało hasło: „z nami pewniej”. Styl bojowy „Trybuny Ludu” charakteryzowała natomiast znana tonacja bezkompromisowości i pryncypialności. „Gazeta Wyborcza” przyszykowana w pośpiechu, z zespołem złożonym z dziennikarzy doświadczonych najpierw w prasie rządowej, a potem opozycyjnej – tej na powierzchni i „pod ziemią” – wspomagana przez liczne rzesze sympatyków, w tym wielu znanych fachowców, kierowana ideowo przez „żywą torpedę PRL-u”: Adama Michnika, szybko trafiła w swój ton. Być organem Wałęsy, albo nawet jeszcze bardziej. Jeśli Komitet Obywatelski dawał do zrozumienia, „Gazeta” to nazywała po imieniu lub dopychała. Choćby wspomniane wykreślanie z listy krajowej...

Pismo miało swoje, jak można przypuszczać po lekturze kilkunastu numerów, kłopoty. Musiało więc dać odpór działaczom „Solidarności”, którzy kwestionowali całą politykę Okrągłego Stołu i jednocześnie dać trochę miejsca tym działaczom opozycji, którzy idą swoją drogą i w drużynie Wałęsy w żaden sposób się nie mieszczą i nie chcą się zmieścić. Tego wymagała i taktyka wyborcza, i deklarowana „reprezentatywność”.

Wszystko to odbijała sobie „Gazeta” na władzy. Wystawiała jej rachunki za przeszłość i teraźniejszość, nie zostawiała na niej suchej nitki. Trudno było oczekiwać od wielkonakładowej, masowej i do tego o niewielkiej objętości gazety, by tłumaczyła, perswadowała i zachęcała. I tego nie robiła. Oświadczała zatem, kpiła i szydziła. Operowała krótkimi formami, felietonikami, dwukartkowymi komentarzami, kilkupytaniowymi wywiadami. A to z aktorką, a to z futbolistą, profesorem, pisarzem...

Jakie metody propagandowe stosowała ta żywo redagowana i ciekawa gazeta?

A więc cały zestaw konkretnych i historycznych pretensji do sprawujących władzę. Niektóre podane w konwencji właśnie pretensji, inne poprzez zestawienie faktów, informacji, danych. Często krytyka zataczała szersze kręgi geograficzne i pod sąd stawiała inne państwa obozu socjalistycznego. Biała propaganda polegała na krzewieniu wiary w „Solidarność”, w Wałęsę, w misję i szanse. Tu akcenty przedwyborcze były najsilniejsze.

Spożywanie demokracji

Poza nielicznymi kandydatami obnoszącymi swoje ubóstwo, większość – zdaje się – nie miała żadnych kłopotów finansowych. Ci, którzy stawali do wyborów na własną rękę, sami często finansowali własną kampanię, korzystając czasami z pomocy kontrahentów politycznych, którzy gotowi byli im pomóc ze względu na jakieś kalkulacje. Z jednej strony władza zarzucała „Solidarności”, że jej kampania jest wspomagana finansowo przez zagranicę, zaś opozycja wydobywała fakty świadczące o wykorzystywaniu państwowych środków przekazu do bezpłatnego świadczenia usług wyborczych popieranym kandydatom oraz o wykorzystywaniu zasobów różnych przedsiębiorstw i instytucji do wspomagania kandydatów, którzy często tymi instytucjami kierowali. Many nadzieję, że to ostatnie wybory, w których sprawy finansowo były tak niejasno i pełne niedomówień.

Pytanie zasadnicze: na ile kampania majowa wpłynęła na układ sił politycznych w kraju? Niestety, nie da się tego wprost powiedzieć, bo nie wiemy, jak ten układ wyglądał naprawdę np. w kwietniu czy styczniu. Władza usiłowała przekonać wyborców, aby oceniali ją przy urnach za ostatnie 40 dni, podczas gdy opozycja wystawiała rachunek za minione 40 lat. W takiej sytuacji nawet najsprawniejsza kampania koalicji nie miała zbyt dużych szans powodzenia. Wydaje się jednak, że i „Solidarność” do końca nie była pewna swojego, o czym świadczy choćby intensywna propaganda jeszcze w samym dniu wyborów. Zapewne na zasadzie katalizatora kampania przyspieszyła krystalizację poglądów politycznych milionów rodaków, chociaż na razie jedynie według uproszczonych kryteriów: za władzą, za opozycją, za modelem mieszanym. To jeszcze nie ten etap, aby określać się według tradycyjnych terminów politycznych: socjaldemokrata, chadek, narodowiec, centrysta itp. „Solidarność” znów wystąpiła w roli „antywładzy”, zbierając wszystkich niezadowolonych.

Nie uważamy też, aby – mimo różnych dramatycznych słów i gestów – kampania wyborcza popsuła atmosferę polityczną w kraju. Raczej przeciwnie. Na niższych szczeblach często skakano sobie do oczu, ale równocześnie szefowie kampanii poszczególnych ugrupowań wykazali sporo dobrej woli, aby mimo rywalizacji nie złamać osiągniętego porozumienia politycznego. Kampania, oczywiście, miała swą własną dynamikę, żywiołowość, często sama się nakręcała, ale – jak na ludzi wyposzczonych przez 46 lat, którzy nie mieli okazji nauczyć się trzymania noża i widelca – spożywaliśmy tę porcję demokracji z umiarem, bez większych plam, okaleczeń I przewracania stołu, okrągłego zresztą.

Kampania majowa zamknęła pewien etap naszej historii, wystawiając zań polityczne rachunki. Ale – przypomnijmy – sam arytmetyczny wynik wyborów dziś jeszcze nie ma w Polsce decydującego znaczenia. Pytania – kto, kogo i na ile? – dominujące podczas kampanii, muszą teraz ustąpić innym: kto z kim i o co?

Reklama

Czytaj także

null
Świat

Trump bierze Biały Dom, u Harris nastroje minorowe. Dlaczego cud się nie zdarzył?

Donald Trump ponownie zostanie prezydentem USA, wygrał we wszystkich stanach swingujących. Republikanie przejmą poza tym większość w Senacie. Co zadecydowało o takim wyniku wyborów?

Tomasz Zalewski z Waszyngtonu
06.11.2024
Reklama