Wywiad ukazał się 17 czerwca 1989 r. (numer 24/1676).
Marian Turski: – Proponuję, abyśmy porozmawiali nie o tym, co nas czeka w najbliższym tygodniu, a więc nie o drugiej turze wyborów, lecz o tym, co nastąpi po 18 czerwca, o układzie sil, który już teraz, po pierwszej turze, rysuje się dość przejrzyście. Pozwolę sobie w związku z tym sformułować pewien paradoks. Otóż w obieg weszły scenariusze polskich wydarzeń po wyborach. Najmniej pomyślny horoskop przewidywał to właśnie, co się wydarzyło: ogromne, jednoznaczne zwycięstwo opozycji. Czy nie sądzi pan, panie profesorze, że ten najgorszy scenariusz może okazać się, paradoksalnie, bardzo pomyślnym? Uzasadnię moją tezę. Otóż, wyobraźmy sobie, że został zrealizowany inny scenariusz, pożądany, wedle którego opozycja odnosi sukces umiarkowany i równowaga zostaje zachowana... No i co z tego? Chyba się pan profesor zgodzi, że taka reprezentacja opozycji w Sejmie i w Senacie raczej nieskłonna byłaby popierać niepopularne w społeczeństwie zabiegi reformatorskie rządu. Z prostej przyczyny; czułaby się niedostatecznie obdarzoną zaufaniem przez społeczeństwo, a zagrożoną przez bardziej radykalnych i demagogicznie nastawionych konkurentów... Taka opozycja – jestem pewien – nie byłaby skłonna wziąć odpowiedzialności za reformę w Polsce. Bałaby się ryzyka, że przelicytują ją jej konkurenci spośród opozycji skrajnej. W sumie mielibyśmy więc przedłużenie stanu wegetacji – taką małą stabilizację w sytuacji, która wymaga wielkiej odwagi i wielkich czynów.
Natomiast opozycja obdarzona zaufaniem społecznym, opozycja wiarygodna – taka opozycja może zrozumieć, że musi wziąć odpowiedzialność za poparcie, za podtrzymanie, za żyrowanie (jeżeli nie firmowanie) procesu i zabiegu reformy, poważnej, głębokiej, skutecznej. Oczywiście jeśli zechce, jeśli uświadomi sobie, że nie ma innej drogi ewolucyjnych przemian ustrojowych w Polsce. I w tym upatruję wielką szansę dla Polski.
Janusz Reykowski: – Należałem do tych, którzy – zastanawiając się nad przyszłym wynikiem wyborów i nad rozwiązaniami pożądanymi i niepożądanymi – uważali, że wariantem pożądanym jest wariant równowagi, a wariantem niepożądanym: gdy któraś ze stron osiąga zdecydowaną przewagę. Pan mnie chce przekonać, że na kanwie wariantu niepożądanego da się osiągnąć coś korzystnego. Sądzę, że nie należy się pocieszać. Obawiam się, że wariant, który się u nas zrealizował, jest zjawiskiem groźnym. Nie chcę wprawdzie kwestionować pana poglądu, że z każdego niepowodzenia można wynieść korzyść i – jeśli się umiejętnie podejdzie – przekształcić w przyszłości to niepowodzenie w element konstruktywny. Taka możliwość istnieje i w to wierzę...
Bardzo przepraszam, co do mnie – nie jest to kwestia poglądu, lecz kalkulacji. Doświadczenie uczy nas, że tylko Nixon mógł sobie pozwolić na podróż do Pekinu i ustanowienie stosunków dyplomatycznych z Chinami, tylko Reagan mógł sobie pozwolić na układ z Gorbaczowem. Nie mógłby sobie na to pozwolić polityk, którego wiarygodność byłaby podważona...
Przypuszcza pan zatem, że uwiarygodnione kierownictwo „Solidarności” będzie mogło prowadzić taką politykę, którą nazwaliśmy polityką Okrągłego Stołu, i która – mając mandat wyborców – daje szansę, że się tę politykę konsekwentnie w Polsce wprowadzi...
Oczywiście, pod warunkiem, że to kierownictwo nie zostanie ogarnięte triumfalizmem i złudzeniami co do realiów Polski roku 1989...
Otóż to. Rozważmy niebezpieczeństwa takiego rozwoju wypadków. Pierwsze właśnie pan zasygnalizował. A w«ięc kierownictwo „Solidarności” wzmocnione zostaje dzięki wyborom, lecz zarazem – a takie jest doświadczenie z różnych krajów – pojawia się euforia zwycięstwa, która zaciemnia, ogranicza perspektywę na realia współczesnego świata, na realia Polski, na to, jaki jest realny układ sił w kraju. A przecież – jeśli patrzeć realnie – siłą jest nie tylko liczba, siłą jest również (czy przede wszystkim) struktura, porządek instytucjonalny, stan umysłów... Nastrój euforii bywa złym doradcą. I nie to mam na myśli, że nasi partnerzy przy Okrągłym Stole mogą stracić głowę, ale że mogą znaleźć się pod naciskiem, pod presją, która będzie ograniczać ich ruchy i uniemożliwi im swobodę działania. Ja bym takiego niebezpieczeństwa nie lekceważył. Ale proszę zwrócić uwagę na możliwość innego niebezpieczeństwa. Przecież złym doradcą może być także nastrój wywołany poczuciem przegranej. Frustracja, przygnębienie, gniew prowadzą niekiedy do kroków desperackich, kierowanych nie pełnym rozeznawaniem wszystkich konsekwencji, lecz chęcią znalezienia natychmiastowych rozwiązań. A połączenie obu nastrojów – euforii po jednej stronie, desperacji po drugiej – to pożywka nastrojów konfrontacyjnych. Bynajmniej nie wolno lekceważyć ich groźby dla Polski.
Ale załóżmy, że ominą nas szczęśliwie nastroje konfrontacyjne. Brak równowagi wszakże utrzyma się. Ten brak równowagi może powodować liczne kłopoty i zakłócenia, a jednocześnie będzie wysyłał sygnały do otaczającego nas świata, do sąsiadów bliższych i dalszych. Sygnały, które mogą ostrzegać, lecz także przestraszyć i w sumie powstrzymywać dzieło przebudowy... Daleko nie wyczerpałem listy zagrożeń... Ograniczę się do metafory: demokracja w Polsce jest jak nowo narodzone dziecko, ale dziecko słabe, przeto bardzo narażone na wszelkiego rodzaju infekcje, podmuchy, przeciągi, gwałtowne zmiany temperatur itd. itp.
Panie profesorze, chciałbym jednak rozwinąć jeszcze paradoks, który sformułowałem na wstępie. Dlaczego przywództwo państwa i partii wyszło z inicjatywą rozmów z opozycją, dlaczego X Plenum uchwaliło – w pełnej dramatyzmu otoczce – politykę samoograniczania uprawnień partii i przyjęło koncepcję istnienia opozycji jako trwałego elementu struktur państwowych? Przecież stało się to dlatego, że z jednej strony w istnieniu opozycji jako czynnika kontrolującego i korygującego dostrzegliśmy warunek przeciwdziałania arogancji władzy, dewiacjom, wypaczeniom, cyklicznym kryzysom, a z drugiej strony – uznanie „Solidarności” wynikało z pragnienia, aby to ugrupowanie wywarło wpływ na określone kręgi społeczne – przełamując ich uprzedzenia i pozyskując je dla sprawy reformy! A jeżeli tak – to jaki pożytek byłby ze słabego partnera? Gdyby „Solidarność” przeforsowana przez wybory okazała się słabiutką – jakże bezcelowym byłby kompromis i ustępstwa poczynione przez władzę przy Okrągłym Stole? Słaby, rachityczny partner byłby przecież wątpliwym partnerem.
Podzielam to zdanie. Paktowanie ze słabą opozycją nikomu nic by nie dało. Gdyby opozycja, która stanęła do wyborów nie zyskała poparcia, znaczyłoby to, że polityka Okrągłego Stołu została zbojkotowana. Słabość opozycji również byłaby dysfunkcjonalna dla procesu naprawy i reformy. Dlatego też podkreśliłem, iż to byłby jeden z wariantów niepożądanych.
Spróbujmy raz jeszcze spojrzeć na wynik wyborów. Mówi on nam, że partia przegrała, ale mówi też, że na kandydatów partii głosowało wiele milionów ludzi – tak np. na kandydatów listy centralnej – około 8 milionów. A więc choć wygrana „Solidarności” jest faktem, nie możemy zapominać, iż konieczność zachowania równowagi wynika także i stąd, iż samo społeczeństwo jest wyraźnie podzielone. Wymóg wspólnego działania wynika również z tych danych liczbowych.
Czy nie wydaje się panu, że pod jednym względem partia na pewno egzaminu nie zdała? Nie wykazała woli zwycięstwa, nie chciała chcieć. Nie umiała się zmobilizować (lub: nie umiano jej zmobilizować) bądź do zbierania podpisów dla kandydatów, bądź do powszechnego, obowiązkowego opodatkowania się na rzecz funduszu wyborczego. Wspólna akcja, wspólne działanie – to fundamentalny przecież wymóg więzi członka określonej społeczności z tą społecznością.
Wystrzegałbym się w chwili obecnej nastroju rozliczeniowego. Często po klęsce żołnierze wytykają dowódcom, że źle dowodzili, a dowódcy żołnierzom, że źle się bili. Bałbym się wymiany żalów, obawiałbym się, że ludzie – miast skoncentrować się na przyszłości – oddaliby się potępieńczym swarom. Zamiast poszukiwania winnych skupiłbym się na kwestii kluczowej: co dalej, co po 18 czerwca? Sądzę, że na najbliższym plenum mówić się będzie o potrzebie przyspieszenia zjazdu. W toku przygotowań do kampanii zjazdowej trzeba sobie będzie odpowiedzieć, jaka ma być partia. Zdajemy sobie sprawę, że zupełnie inna niż dotychczas.
Czy w nowych warunkach konkurencyjnych partia nie powinna być mniej liczna, hardziej kadrowa?
Z obserwacji Francuskiej Partii Socjalistycznej mogę powiedzieć, że do efektywnego działania potrzeba tylko (lub: aż) kilkuset tysięcy aktywistów. Jedno jest pewne: słaba partia w Polsce jest czynnikiem destabilizującym, grożącym dekompozycją ustroju.
Jest pan jednym z liderów procesu reformy, jednym z twórców idei Okrągłego Stołu. Czy po przegranej I turze nie zetknął się pan z zarzutami członków partii, że to wy, reformatorzy, okazaliście się kapitulantami?
Tak, dochodzą do mnie takie głosy i dziwiłbym się, gdyby ich nie było. Desperacja, gniew, zawód podsuwają ludziom takie słowa...
Czy ma pan w takiej chwili jakieś rozterki, jakiś niepokój sumienia: że może zbyt pochopnie ugodziliście się przy Okrągłym Stole?
Zupełnie nie, całkowicie nie! Z dwóch powodów. Po pierwsze: nie ma w Polsce alternatywy dla polityki kompromisu. Urazy, jakie się w Polsce nagromadziły, nieuchronnie prowadziłyby do konfrontacji. To, że polskie konflikty społeczno-ekonomiczne z wiosny 1989 nie przerodziły się w polityczne, tłumaczy się właśnie tym, że ujęte one zostały w inne ramy – takie, jakie przy Okrągłym Stole zostały uformowane. Aby konfliktów nie rozstrzygać na ulicy, lecz w sposób parlamentarny. Dlatego uważam, że alternatywą dla idei Okrągłego Stołu była droga do narodowego dramatu. Po drugie: umowy Okrągłego Stołu przewidywały zarówno korzystny, jak i niekorzystny przebieg wyborów. Ponieważ obie strony zdawały sobie doskonale sprawę, że stabilność układów w Polsce, ważna z przyczyn wewnętrznych i międzynarodowych, zagwarantowana może być dzięki przewadze koalicji – dokładnie w tym celu zawarły porozumienie co do podziału mandatów w Sejmie i – pomimo sporów – pogodziły się w sprawie utworzenia w Polsce instytucji prezydenta jako gwaranta ciągłości i jednolitości państwa. Konkludując: polityka X Plenum, rozmowy i umowy Okrągłego Stołu były dla Polski nieodzowne, a ich zasadnicza konstrukcja była taka, aby równowagę zachować mimo możliwych odchyleń, jakie mogą się zdarzyć.
Przez kilka miesięcy miał pan bezpośrednie kontakty z przywódcami „Solidarności”. Czy ma pan zaufanie do elity „Solidarności”, że będzie ją stać na to, by przeciwstawić się – jeśli potrzeba – emocjom większości?
Byłoby nietaktem z mojej strony dokonywanie ocen moich kolegów czy partnerów z drugiej strony stołu. Natomiast pytanie to skłania do pewnej refleksji... Jest obiektywnym faktem, że porozumienia Okrągłego Stołu mogły dojść do skutku dzięki temu, że po obu stronach ukształtowały się siły przywódcze, zdolne do dojrzałej oceny realnej sytuacji w naszym kraju.
Ale pojawia się kolejne pytanie – czy te sity zdolne są do zapanowania nad niebezpiecznymi nastrojami społecznymi. Nie zawsze to zależy od samej dobrej woli przywódców. Zależy to m.in. od tego, czy dysponują odpowiednim autorytetem i odpowiednią organizacją. Co się tyczy autorytetu – to wiele wskazuje, że kierownictwo „Solidarności” ma go bardzo wiele. Ale ważna jest też organizacja. Co innego stanąć twarzą w twarz z luźną zbiorowością formułującą określone życzenia, a co innego z uporządkowaną strukturą. Zbiorowości zorganizowane łatwiej ulegają wpływom swoich kierownictw. Niezorganizowane – bardziej ulegają nastrojom chwilowym, spontanicznym.
Ale, oczywiście, bardzo dużo zależy i od mądrości elity, i od jej woli, i od jej determinacji co do tego, jak i jaką politykę należy prowadzić. Zależy też od – nazwałbym to tak – filozofii polityki. Moim zdaniem w latach 1980–1981 wielu przywódców „Solidarności” kierowało się nietrafną filozofią: że ich obowiązkiem jest być głównie tubą społeczeństwa, że mają jedynie wyrażać wolę społeczeństwa. A przecież przywódca to nie tylko ten, który wolę społeczną wyraża, ale i ją kształtuje. Jego elektorat – moim zdaniem – obu tych ról od przywódcy oczekuje.
Przywódca współczesny to nie poseł szlachecki, ograniczony mandatem, zleceniami sejmiku. Przywódca to ten, który pokazuje drogę swoim zwolennikom. To ten, który dzięki swojej kompetencji, swojemu miejscu w strukturze organizacji jest w stanie ogarnąć takie zjawiska, których tzw. szeregowy członek nie może dostrzec. Niebezpieczne jest, gdy w imię swoistej filozofii przywódca tylko płynie na fali, ponieważ nie wiadomo, dokąd go ta fala poniesie.
Jestem skłonny sądzić, że obecne kierownictwo opozycji widzi swoją rolę w ten pierwszy, jedynie słuszny – moim zdaniem – sposób.