Odkąd mówić można o masowej turystyce – a więc na pewno od połowy XX w. – aktywność turystyczna ma swoje popularne centra, destynacje fetysze. (Destynacja, od ang. destination, cel, przeznaczenie – docelowe miejsce podróży). Nie ulega wątpliwości, że ucieleśnieniem takiej rajskiej destynacji jest dla większości turystów wyspa. Bo to wszechświat w miniaturze. Każda wyspa tworzy kompletne i skończone uniwersum: ma swoje własne morze, swoje własne niebo i ziemię. Ma swoją oryginalną historię, unikatowych mieszkańców i ich niepowtarzalny styl życia. Swoje endemiczne rośliny i zadziwiające zwierzęta. A to jeszcze nie wszystko. Wyspy zaludnione są przez marzenia, tajemnice i skarby. Dlatego na fantazmatycznych mapach świata znajdziemy wyspy zapomnienia, rozkoszy, a nawet jak najbardziej realne Wyspy Dziewicze.
Wszystkie te wyspiarskie walory deponują – w sposób nieomal modelowy – indonezyjska Bali oraz łańcuszki wysp greckich. To one uchodzą za ideał harmonii, bogatej historii i intrygującej teraźniejszości. Specjalistami od PR okazali się tu nie eksperci od trendów rynku czy copywriterzy, ale prawdziwi artyści.
Niemiec porzuca sułtana
Bali wymyślił niejaki Walter Spies. Syn niemieckiego dyplomaty, urodził się w Moskwie w 1895 r. Tam też dorastał, otoczony ludźmi interesującymi się sztuką, otwartymi na nowe trendy w nauce. Szybko opanował umiejętność posługiwania się kilkoma językami, wykazywał też autentyczny głód sztuki. Rozpoczął zatem studia w Dreźnie. Po pierwszej wojnie światowej przebywał w towarzystwie Oskara Kokoschki i Otto Dixa, podziwiał prace Chagalla i Klee, podpatrywał kompozytorską robotę Hindermitha i Schnabela. W 1919 r. po raz pierwszy wystawił własne obrazy, zbierając pochlebne recenzje. Z zamiarem tworzenia filmów i muzyki przeniósł się do Berlina. Przełomowym momentem w życiu Spiesa okazał się jednak 1923 r. – to wtedy postanowił opuścić Stary Kontynent. Trafił do Indonezji, na wyspę Jawa. Tam miał odnaleźć swój artystyczny raj.
Bardzo łatwo opanował język malajski i jawajski. Dzięki temu mógł głębiej poznać lokalną kulturę. Występy gamelanu – orkiestry używającej przede wszystkim gongów i bębnów – poruszyły Spiesa do żywego. Kolejną fascynacją okazały się jawajskie tańce dworskie, jakże odległe od europejskich wyobrażeń na temat tego, co znaczy taniec. Poproszony przez lokalnego sułtana o prowadzenie gamelanu, jako pierwszy zdołał znaleźć sposób na zapisanie wykonywanej przezeń muzyki w formacie nutowym. Wydawało się, że jest spełniony. Pełnia jednak dopiero na niego czekała.
W 1925 r. Spies odwiedził sąsiednią wyspę Bali. Odebrał to jako wstrząs. Estetyczny i egzystencjalny jednocześnie. Nie wahał się długo – porzucił pracę dla sułtana i dwa lata później osiadł na Bali. Dla malarza, etnografa amatora i choreografa wyspa jawiła się jako zaginiony raj. Raj, który on odnalazł. A potem postanowił pokazać światu.
Spies samozwańczo mianował się kimś w rodzaju ambasadora albo menedżera Bali. Uznając swoją osobistą fascynację za miarodajną, przystąpił do systematycznej i zakrojonej na szeroką skalę akcji promocyjnej. Na paryskiej Międzynarodowej Wystawie Kolonialnej w 1931 r. Holendrzy (rządzący wówczas tym fragmentem świata) skupili się na Indiach Wschodnich, a Bali była w centrum ich ekspozycji. Za kulisami tego przedsięwzięcia stał Spies. Na afiszu reklamującym wystawę oznajmiano „Podróż dookoła świata w jeden dzień”, a na pierwszym planie umieszczono postać w charakterystycznym stożkowym kapeluszu, jakby wprost z pól ryżowych. Ciesząca się ogromną popularnością ekspozycja położyła fundament pod światową sławę wyspy.
Dzieckiem niemieckiego artysty był także film „Wyspa demonów” z 1933 r., eksperymentalny obraz łączący sceny dokumentalne z wyreżyserowaną fabułą. Plakat filmu ukazywał nagą do pasa dziewczynę w wianku z tropikalnych roślin na głowie. Przedstawiona w nim miłosna historia Wayana i Sari, a przede wszystkim towarzyszące jej balijskie tańce, ceremonie i krajobrazy zawładnęły wyobraźnią widzów. Film stał się artystycznym folderem reklamowym Bali (z uwagi na walory artystyczne i dokumentalne obraz odnowiono w 1998 r. w Filmmuseum w Amsterdamie).
A Spies nie ustawał w swoich dążeniach do rozpropagowania wyspy. Jego balijski dom zmienił się w międzynarodowy salon, goszczący liczne ówczesne sławy. Wyspiarski raj na własne oczy chcieli zobaczyć Charlie Chaplin, meksykański malarz Miguel Covarrubias, austriacka pisarka Vicki Baum, milionerka Barbara Hutton, antropolożka Margaret Mead. Fantazji Spiesa ulegali ludzie z różnych krajów i różnych profesji. Warto dodać, że dom Spiesa do dzisiaj reklamowany jest jako wielka atrakcja, „jeden z najbardziej spektakularnych widoków na świecie”. I nadal odwiedzają go sławni, jak David Bowie, Roman Polański czy Mick Jagger.
Trąd w raju
Sam będąc artystą, Spies widział w Bali matecznik dla prawdziwych ludzi sztuki. Utworzył dla nich kooperatywę o nazwie Pita Maha, nakłaniając Balijczyków do różnego typu działań artystycznych. Dzięki zaangażowaniu w tę sferę, uchodzi obecnie za najbardziej wpływową osobę w historii sztuki Bali pierwszej połowy XX w. Inaczej niż większość, nie postrzegał wyspiarzy jako zacofanych czy peryferyjnych. A jeśli nawet tak było, to cechy te w jego oczach uchodziły za atuty. Lokalni mieszkańcy jawili mu się bowiem w pierwszym rzędzie jako muzycy, tancerze, artyści życia. Życia, które nie dzieliło się na zwykłe i odświętne, niskie i wysokie, wulgarne i artystyczne. Zawsze było bowiem wszystkim tym jednocześnie.
Bezprecedensowa promocja Bali jako wyspiarskiej idylli artystów, kultury i sztuki to z pewnością najważniejsze dzieło życia Spiesa. Jego metodzie rozbudzania marzeń nie da się odmówić skuteczności. Wyspę odwiedzają co roku ponad dwa miliony turystów i każdy nowy sezon przynosi zwiększenie tej liczby. Wizyta na Bali to dzisiaj luksusowa wisienka na turystycznym torcie. Wisienka, której smak jest jednak coraz mniej przyjemny.
Najnowszy rozdział dzieła Spiesa zaprawiony jest goryczą. Każdy wymiar ukochanej przez niego balijskości ulega bowiem deformacji i degeneracji. Ziemia rolników, na której rósł dotąd ryż, służy jako działki pod kolejne hotele i pensjonaty. To zaś skazuje dawnych rolników na jak najbardziej realne widmo głodu. Coraz liczniejsza rzesza pracowników najemnych nie otrzymuje nawet minimalnej płacy, a w procederze tym przodują firmy z branży turystycznej. Służba zdrowia jest płatna, a więc raczej niedostępna w swojej rudymentarnej postaci. Skutki tego są opłakane, na Bali występuje bowiem trąd, który w ostatnim roku zabił ponad sto osób!
Najnowsze raporty mówią ponadto o powrocie na wyspę niesławnej ptasiej grypy. Rosnąca liczba różnego typu odpadów zatruwa powietrze, żywność, powodując choroby skóry, płuc, oczu, infekcje żołądkowe. Śmieci trafiają wszędzie, także do świętych rzek. Plastikowe butelki są niemal wszechobecne. Balijskie ceremonie – tak przecież fotogeniczne, tak wspaniale kojące dusze turystów – redukują się coraz szybciej do poziomu teatru, pozbawionego jakichkolwiek odniesień duchowych. Na najbardziej popularne wśród turystów ceremonie kremacyjne sprzedaje się dziś bilety: „Nie opuszczaj wyspy, póki nie zobaczysz kremacji – bilety do nabycia tutaj”. Tradycyjny system banjar, regulujący prawo własności ziemi, daty ceremonii religijnych i zabezpieczający finanse lokalnych społeczności, jest w rozsypce. Bali umiera.
Destrukcja zielonego raju Bali to rzecz jasna nie wina wizjonera Spiesa. Pewnie byłby przerażony, widząc swoją ukochaną wyspę dzisiaj. To on jednak przebudził demony, które tkwią w większości z nas: demony podróży, przygody i samozadowolenia. Tym razem pożarły one Bali. Ale na tym nie koniec. Mamy przecież jeszcze wyspy greckie.
Protohipisi na Korfu
Opowieść o ich turystycznej promocji rozpoczyna się, podobnie jak w przypadku Bali, w latach 30. Angielski poeta i powieściopisarz Lawrence Durell wraz z żoną (pierwszą z czterech), matką, dwójką braci, siostrą i psem przeprowadza się na Korfu. Miała to być ucieczka od angielskiej pogody i duchoty społecznej. Małżeństwo zamieszkuje w rybackim domku na północno-wschodnim wybrzeżu w pobliżu Kalami. Czteroletni pobyt na wyspie zaowocował wydaniem „Prospero’s Cell”, oryginalnego przewodnika po krajobrazie i zwyczajach Korfu.
Tą książką Durell zapoczątkował nowy rodzaj podróżopisarstwa, łączącego solenne opisy z zachwytami i iluminacjami autora. „Inne kraje oferują ci odkrycia w zakresie obyczajów, legend lub krajobrazu; Grecja daje ci coś znacznie więcej – odkrycie samego siebie” – notował na pierwszej stronie. Przyjaciel Durella, sławniejszy od niego prozaik Henry Miller, w pełni podzielał takie widzenie greckich wysp. Wspólnie napawali się nim w rybackim domku na Korfu. Miller wydał potem powieść „Kolos z Maroussi”. W tym zbiorze aforyzmów czytelnik co i rusz natyka się na zdania w rodzaju: „Grecja posiada ogromne znaczenie dla każdego, kto pragnie odnaleźć siebie... Jest taka, jak w chwili narodzin – naga i objawiona... Oddycha, nęci, odpowiada na pytania”. Dopiero w latach kontrkultury ten sam wątek odnajdowania samego siebie – aplikowany Indiom i Tybetowi – wykorzystali hipisowscy prorocy. W misjonarskim zapale reklamowania Grecji obaj pisarze nie mieli sobie równych.
Ziarno zostało posiane. Jednak ani lata 30., ani dramat drugiej wojny światowej, ani grecka wojna domowa i jej konsekwencje nie pozwalały na to, by ziarno zakiełkowało. Hellada była biednym, zniszczonym krajem, leżącym na dalekim uboczu turystycznego ruchu.
Na scenie pojawia się jednak kolejny artysta. Tym razem to amerykański reżyser filmowy Jules Dassin. W 1955 r. na festiwalu w Cannes spotyka grecką aktorkę Melinę Mercouri. Porzuca dla niej żonę, razem przenoszą się do Grecji. Zafascynowany jej ojczyzną kręci film „Nigdy w niedzielę”, który w 1960 r. zdobywa canneńskie laury dla najlepszej aktorki (Mercuri) i za muzykę Hadjidakisa. Film pokazuje – na tle fabuły rozpoczynającej się w Pireusie – greckie życie, tańce, muzykę i język (tłumaczony poprzez napisy u dołu ekranu). Brzmienie buzuki okazuje się tak samo ważne jak oficjalne nagrody. Grecja zaczyna być modna.
Popularność filmu „Nigdy w niedzielę” daje początek reakcji łańcuchowej. Rynek odkrywa oto przedwojenne książki Durella i Millera, które są wielokrotnie wznawiane. „Nie ma takich statystyk – wspomina reżyser – ale ktoś mi mówił, że w ciągu jednego roku liczba turystów w Grecji skoczyła o osiemset procent”. Kulminacja następuje w 1964 r., gdy na ekrany kin trafia film Michaela Cacoyannisa.
Gdzie Cohen spotkał Marianne
Urodzony w Limassol Cacoyannis był pierwszym greckim reżyserem, którego nazwisko stało się rozpoznawalne na świecie. „Grek Zorba” – bo o ten film oczywiście idzie – stał się z kolei etykietą greckości, niemal jej synonimem. I tym razem akcja rozpoczyna się w portowym Pireusie. Ale cały spektakl kradnie wykonawca roli Zorby, niezrównany Anthony Quinn. To on właśnie w najsłynniejszej ostatniej scenie filmu tańczy. Jest na plaży, za plecami ma morze, w gardle wszechogarniający śmiech. Towarzyszący mu Anglik (grany przez Alana Batesa) zrazu nieudolnie próbuje naśladować jego energetyczne ruchy, w końcu zrzuca krępującą marynarkę, otwiera szeroko ramiona, przyłącza się do lawiny śmiechu. Odnajduje samego siebie, można by powiedzieć za Henrym Millerem.
Siła tej sceny wypływa także z muzyki, skomponowanej przez Mikisa Theodorakisa. Melodia zawojowała wyobraźnię turystów na całym globie, nikt bodaj nie nazywa wykonywanego do niej tańca inaczej niż zorba (co jest zabawną pomyłką, chodzi bowiem o sirtaki, będący autorską fuzją szybkiej i wolnej wersji ludowego tańca hasapiko). Ten wątek muzyczny z filmu szybko usamodzielnił się, a dzisiaj jest żelaznym punktem programu wszystkich ofert typu wieczór grecki czy wieczór folklorystyczny na każdej z helleńskich wysp.
Boom turystyczny w Grecji, mający początek w latach 60., był efektem oddziaływania przypomnianych tutaj filmów i książek. Inaczej niż w przypadku Spiesa i Bali, promocja greckich wysp miała charakter zbiorowy, była dziełem wielu twórców. Ale skutek był ten sam.
W 1960 r. na greckiej wyspie Hydra pojawia się młody Leonard Cohen; spotyka tam Marianne, dla której komponuje potem swój wielki przebój. W połowie lat 60. w ślady Cohena idą tysiące turystów, a domy na Mykonos kupują aktor Yul Brynner, muzyk Yehudi Menuhin, aktorka i reżyserka Jean Seberg. Stworzony przez artystów i zaakceptowany przez odbiorców przepis na greckie wyspy jest atrakcyjny do dzisiaj. Niestety, i tym razem mamy do czynienia z dewaluacją raju.
Choroba balearyzacji
Choroba, jaka toczy helleńskie wyspy, ma swoją naukową nazwę. Stworzyli ją francuscy geografowie na przełomie lat 60. i 70., obserwujący konsekwencje napływu masy turystycznej na stolicę hiszpańskich Balearów, wyspę Majorka. Przedstawiane często jako model turystyki skutkujący wzrostem ekonomicznym, osiąganym przez lokalne, wschodzące rynki, Baleary stały się ostatecznie modelem destrukcji. Nadano mu miano balearyzacji.
Co się kryje za tą nazwą? Szybki i nieporządkowany proces powstawania stref turystycznych, prowadzący do zniszczenia wspólnych, otwartych przestrzeni. Nie trzeba żadnych wyrafinowanych narzędzi, by móc rozpoznać symptomy tej choroby. Turysta dla udanego wypoczynku potrzebuje przecież infrastruktury obsługującej jego potrzebę lenistwa i rozrywki. Dla niego powstają hotele, drogi dojazdowe, aquaparki. Na plażach wyrastają bary, restauracje, punkty ratownictwa, campingi, ośrodki sportów wodnych, wypożyczalnie sprzętu, mariny, szeregi leżaków i lasy parasoli. Najczęściej, niestety, nie towarzyszy temu rozsądny plan zagospodarowania. Greckie wyspy są jedną z ofiar balearyzacji.
Turyści na Krecie, Korfu, Kos, Mykonos czy Thassos swoimi pieniędzmi i wymaganiami pogłębiają stan chorobowy. Nawet ci, którzy idealistycznie poszukują samych siebie. Betonowe czapy identycznych hoteli okupujące wybrzeża i oczka wykafelkowanych basenów degradują wyspę po wyspie. Budowa kolejnych atrakcji przekłada się na turystykę niezrównoważoną środowiskowo, dokonującą rabunkowej eksploatacji zasobów naturalnych, w tym przede wszystkim wody. Do tego dochodzi zwykle spekulacja gruntami, korupcja, samowola budowlana, nielegalne zrzuty ścieków. Kończy się nieodmiennie górami śmieci. Oczywiście balearyzacja jest procesem znacznie szerszym, obserwowanym w każdej strefie nasilonego ruchu turystycznego, w każdej części świata.
Wnioski płynące z historii turystycznej promocji Bali i Grecji nie muszą być wyłącznie ponure. Warto sobie po prostu uświadomić, że podróż nie musi być jednoznaczna z fizycznym przemieszczaniem się. Można przecież wspaniale podróżować na kartach książek i klatkach filmów, które pokazują takie raje, jakich nie znajdziemy już ani na Bali, ani na greckich wyspach. A poza tym – ilu turystom dostępne jest spojrzenie artystów?
Waldemar Kuligowski jest antropologiem, profesorem w Instytucie Etnologii i Antropologii Kulturowej Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, redaktorem „Czasu Kultury”, eseistą, autorem programów telewizyjnych.