Społeczeństwo

Zwierzęca natura rynku

WYWIAD Z NOBLISTĄ: Gospodarka oparta na emocjach?

Robert J. Shiller. Robert J. Shiller. Rick Friedman / Corbis
Z nagrodzonym właśnie ekonomicznym Noblem Robertem J. Shillerem, amerykańskim psycho-ekonomistą, o wadze emocji w gospodarce rozmawia Jacek Żakowski.

Robert J. Shiller jest profesorem Uniwersytetu w Yale. Ekonomocznego Nobla dostał razem z dwoma innymi amerykańskimi ekonomistami - Eugene F. Famą i Larsem Peterem Hansenem z Uniwersytetu Chicagowskiego.

W uzasadnieniu przyznania im nagrody Nobla można przeczytać, że opracowali metody badania wyceny aktywów i użyli ich do swoich prac nad szczegółowymi danymi dotyczącymi cen akcji, obligacji i innych aktywów. Opracowane przez nich metody stały się powszechnie stosowanymi narzędziami badawczymi, a ich wkład jest wykorzystywany zarówno w teorii, jak i w praktyce inwestycyjnej.

Królewska Szwedzka Akademia Nauk zwróciła uwagę, że o ile nie ma sposobu dokładnego przewidzenia cen akcji czy obligacji za kilka dni czy tygodni, to dzięki gruntownym badaniom laureatów okazało się, że daje się dość dokładnie przewidzieć szerokie pasmo cen w dłuższych okresach, trzech-pięciu lat.

Jacek Żakowski: – Skąd się biorą kryzysy?

Robert J. Shiller: – Głównie z ludzkiej psychiki albo z naszej zwierzęcej natury – jak barwnie nazwał to Keynes.

Nie z niedoskonałości rynku?

Niedoskonałość rynku to w dużym stopniu objaw działania czynnika psychologicznego, który popycha nas do nieracjonalnych zachowań i podejmowania nieracjonalnych decyzji rynkowych.

Pana zdaniem rynek jest nieracjonalny?

Rynek jest racjonalny, ale nieracjonalne są jego ekscesy. Adam Smith miał rację, że to, co nazwał niewidzialną ręką, tworzy mechanizm permanentnego i bezkresnego wzrostu, opartego na racjonalnych decyzjach przedsiębiorców, pracowników i wszystkich konsumentów. Ale też rację miał Keynes, który zajął się źródłami ekscesów, kryzysów, krachów i odkrył je w naszej psychice. Smith trafnie wyjaśnił mechanizm tego, co w gospodarce rynkowej najlepsze, i miał dobre pomysły, jak wzmacniać jasną stronę kapitalizmu. Keynes wyjaśnił to, co stanowi zmorę kapitalizmu i trafnie zaproponował sposoby ograniczania ciemnych stron gospodarki rynkowej – takich jak bezrobocie czy gwałtownie rosnące i pękające z hukiem bańki spekulacyjne.

Wierzy pan, że gdyby nie nasza zwierzęca natura, z gospodarki rynkowej znikłoby ryzyko?

Ryzyko nigdy nie zniknie. Nie da się na przykład przewidzieć zdarzeń naturalnych ani nowych wynalazków. Doskonały projekt inwestycyjny może się skończyć klapą, jeśli powódź zniszczy miasto, w którym jest lokowany, gdy ktoś wymyśli jakiś lepszy produkt, albo – przeciwnie – gdy mimo nakładów na badania nie uda się osiągnąć założonego postępu technologicznego. Czasem do zakończenia badań brakuje jednego prostego pomysłu, na który trzeba czekać latami. To są czynniki nieprzewidywalne. Ale fluktuacje związane z działaniem niewidzialnej ręki byłyby mało bolesne, gdyby nie radykalizowała ich nasza zwierzęca natura.

Czyli?

Ten kryzys dobrze to pokazuje. Bo jego geneza jest prosta i bardzo podobna w wielu miejscach świata. Jak zwykle pierwotną przyczyną był nieracjonalny, w dość oczywisty sposób, mechanizm baniek spekulacyjnych.

Meksykańska lekcja

Skąd one się wzięły?

Bańki są naturalnym i częstym skutkiem niedoskonałego funkcjonowania rynków. Zwłaszcza giełdy, rynku nieruchomości, rynków surowcowych albo walutowych. Na większość baniek nie zwracamy specjalnej uwagi, bo powstają i pękają, zanim nabiorą istotnego znaczenia. Prawdziwy problem stanowią tylko te bańki, które w porę nie zgasną.

Od czego to zależy?

Standardowa ekonomia neoklasyczna nawet nie próbowała poważnie się z tym pytaniem zmierzyć. Mówiąc o bańkach, które spowodowały ten kryzys, jej gorący wyznawca, prezydent George W. Bush, wyjaśnił tylko tyle, że „Wall Street się upiła”.

Może prezydent Bush nie jest tu najlepszym autorytetem?

Ale lepszych wyjaśnień neoliberałowie nie mają. Modele, które standardowa ekonomia stosuje do badania, analizowania i prognozowania rynku, abstrahują od istnienia baniek. Dlatego analitycy tracą orientację, gdy bańka nabiera niebezpiecznych rozmiarów, i całkiem się gubią, gdy pęka wywołując kryzys. Ekonomiści praktykujący tzw. ekonomię neoklasyczną nie mogą rozumieć mechanizmu baniek, skoro zakładają, że rynek to miejsce, w którym racjonalni gracze podejmują oparte na wiedzy decyzje i ustalają racjonalne wartości dóbr. Żaden racjonalny mechanizm nie wyjaśni, dlaczego dom, który rok temu wart był milion dolarów, dziś wart jest pół miliona. Albo dlaczego ropa kosztuje dziś połowę tego co rok temu.

Czyli jednak Wall Street się upiła.

Może się upiła, może się upaliła, może się zakochała, może oszalała. Objawy mogą być podobne. A może to koń kopnął rynek w głowę? To nie ma znaczenia. Dla ekonomii ważne jest pytanie: dlaczego? Bo ono daje szansę przewidywania i przeciwdziałania.

Może po prostu rynki czasem wariują?

To jest pewne. Ale pozostaje pytanie, co sprawia, że raz na jakiś czas to szaleństwo osiąga aż takie rozmiary. Razem z Akerlofem doszliśmy do wniosku, że można wskazać decydujący czynnik i że ma on mało wspólnego z gospodarką i racjonalnością. Tym czynnikiem jest siła legendy towarzyszącej bańce. Jeśli bańka nie ma przekonującej legendy, nigdy nie osiągnie groźnej dla gospodarki skali, bo czynnik racjonalny szybko ją zatrzyma. Ale dobra legenda pozwala napompować bańkę do niebotycznych rozmiarów, nawet jeżeli w najbardziej racjonalny sposób umiemy wykazać, że rynek dawno zwariował i musi się zawalić. Jeżeli legenda dobrze się dopasuje do tego, w co ludzie już powszechnie wierzą, uruchamia się psychospołeczny mechanizm, który przekreśla wszelką racjonalność.

Bo ludzie nie chcą słuchać krakania pesymistów.

Nie tyle nie chcą słuchać, co go w istocie nie słyszą. Tu trzeba sięgnąć do psychologii uczenia się. Nasz mózg jest tak skonstruowany, że informacji, które nam się z niczym nie kojarzą, nie zauważamy lub nie zapamiętujemy. Dlatego tak mało pamiętamy z wczesnego dzieciństwa. Bo w mózgu małego dziecka nie istnieją jeszcze struktury informacyjne, do których nowe informacje mogłyby się na stałe dokleić, a wiedza chaotyczna jest wiedzą ulotną. Typowym przykładem był cud i krach gospodarczy w Meksyku na przełomie lat 70. i 80.

W jakim sensie?

Kiedy na meksykańskim szelfie odkryto złoża ropy, świat był pod silnym wrażeniem kryzysu naftowego lat 70. Gdy przez jakiś czas kolejne odwierty odkrywały nowe pokłady ropy, szybko narastał entuzjazm. Ktoś narysował krzywą pokazującą, że przy tym tempie odkrywania następnych pokładów za parę lat Meksyk będzie drugim po Arabii Saudyjskiej potentatem naftowym. Zachód był jeszcze przerażony uzależnieniem od dyktującego ceny świeżo powołanego i kontrolowanego przez kraje rozwijające się kartelu OPEC. A Meksyk był w strefie wpływów Ameryki. Dlatego tak entuzjastycznie przyjęto meksykańskie prognozy. Eksperci przestrzegali, że wszystko, co odkryto na meksykańskim szelfie, to na razie ułamek procenta światowych zasobów, ale nikt na to nie zwracał uwagi i na fali wielkiego entuzjazmu do Meksyku popłynęły gigantyczne pieniądze. Nie tyle na wydobycie ropy, co na wszelkie możliwe inwestycje. Meksykanie też chętnie uwierzyli w cudowne odkrycie. A nawet uwierzyli w coś więcej.

Gdy Meksyk po raz pierwszy w historii znalazł się na trasie pielgrzymki papieża, odebrali to jako znak, że ich los się odwrócił, że kończy się epoka znoszenia biedy i upokorzeń ze strony jankesów. Powszechnie ulegli złudzeniu, że dzięki kryzysowi naftowemu i ropie przestaną być ubogim krewnym Zachodu, a ich kraj stanie się mocarstwem. I to się nawet przez jakiś czas częściowo potwierdzało. W kilka lat meksykański PKB wzrósł z grubsza o dwie trzecie. Nie tylko dzięki wielkim obcym inwestycjom, których Meksyk nie mógł się wcześniej doprosić, ale też dzięki gigantycznym pożyczkom zaciągniętym a conto przyszłej mocarstwowej potęgi i dochodów z ropy, która wkrótce miała zostać odkryta.

A potem przyszedł wielki krach meksykański.

Bo cudów w gospodarce nie ma. Najlepsza legenda jest z czasem weryfikowana przez twardą rzeczywistość. Kiedy ceny ropy spadły o połowę i Zachód przestał się panicznie bać OPEC, ktoś wreszcie zauważył, że cała meksykańska ropa to z grubsza jeden procent zasobów światowych i że zadłużenie Meksyku nigdy nie będzie miało zabezpieczenia w złożach, których – wbrew hurraoptymistycznej legendzie – odkryto niewiele. Wraz z legendą latynoskiej Arabii prysła gigantyczna meksykańska bańka. Mimo wielkiej międzynarodowej pomocy upadek Meksyku był jeszcze bardziej dramatyczny niż jego gwałtowny wzrost.

Złudzenie pieniądza

Bańka hipoteczna, która wywołała nasz obecny kryzys, nie miała takiej efektownej legendy. Żadnych złóż nie odkryto, żaden OPEC nie wisiał nad rynkiem hipotecznym.

Przeciwnie. Schemat był bardzo podobny. Odpowiednikiem mirażu gigantycznych złóż był budowany przez FED pod rządami Greenspana miraż trwale niskich stóp procentowych, dzięki którym mało zarabiające rodziny mogły obsługiwać bardzo duże kredyty. Odpowiednikiem kulturowego resentymentu biednych Meksykanów wobec bogatych jankesów był resentyment tej części uboższych Amerykanów, którzy nie mogli wcześniej sprostać wymogom amerykańskiego mitu niosącego wiarę, że każda rodzina powinna mieć swój dom. Odpowiednikiem kryzysu naftowego był kryzys giełdowy w 2000 r. Kryzys naftowy zagroził dominującej od II wojny wierze społeczeństw zachodnich, że ich konsumpcja może wciąż szybko rosnąć. Kryzys 2000 r. zagroził narastającemu w latach 90. złudzeniu, że dzięki giełdzie każdy może się błyskawicznie bogacić. Kiedy zawiodła giełda jako miejsce pewnego i szybkiego zarobku, społeczne nadzieje skupiły się na rynku nieruchomości.

Sama legenda boomu hipotecznego polegała z grubsza biorąc na tym, że ceny domów będą już zawsze tylko rosły. To był oczywisty absurd. Historia rynku nieruchomości wyraźnie pokazuje, że relacja cen nieruchomości do płac może się okresowo wahać, ale jest historycznie stała. Kiedy bańka zaczęła narastać, wielu ekonomistów przestrzegało, że ani wzrost cen, ani niskie stopy nie mogą trwać wiecznie. Ale nikt tego nie słyszał. Po kryzysie 2000 r. wszystkie odruchy „zwierzęcej natury” Ameryki skupiły się na rynku mieszkaniowym. Legenda taniego domu dla każdego Amerykanina zbyt dobrze dopasowała się do potrzeb społecznych, by jakikolwiek racjonalny argument mógł ją istotnie naruszyć. Nikt nawet okiem nie mrugnął, kiedy w 2008 r. stowarzyszenie właścicieli nieruchomości, chcąc podgrzać koniunkturę, zamieściło w mediach ogłoszenie, że nieruchomości są najlepszą inwestycją długoterminową, bo ich wartość co 10 lat się podwaja. Ludzie w to uwierzyli. Nie sposób było ich przekonać, że to nie żaden zysk, tylko typowy przykład „zwierzęcej natury”, jakim jest „złudzenie pieniądza”.

Czyli?

Czyli takiego myślenia o cenach, kosztach i inwestycjach, które pomija ruchy płac i inflację. Każdy na przykład pamięta, że kupił dom powiedzmy za 100 tys. dol. i cieszy się, że dziś jest on wart 200 tys., więc zyskał 100 proc. wartości. Ale nie zwracamy uwagi na to, że w tym czasie płace też wzrosły o 100 proc. Dzieje się tak nie tylko dlatego, że mało kto pamięta, ile zarabiał 20 lat temu, natomiast niemal każdy pamięta, ile zapłacił za dom. Ważne są emocje. Emocjonalnie milion dolarów znaczy dziś niemal to samo co 20 lat temu, chociaż siła nabywcza jest nieporównanie mniejsza. Problem polega na tym, że nasze postrzeganie świata i nasze emocje oparte są na trwałym wyobrażeniu wartości. To sprawia, że coś, co większości z nas wydaje się korzyścią, jest często ewidentną stratą lub na odwrót.

Na odwrót w jakim sensie?

To było dobrze widać podczas deflacji w okresie Wielkiego Kryzysu. Amerykańska gospodarka przetrwałaby go nieporównanie lepiej, gdyby w fazie deflacyjnej pracownicy umieli się uwolnić od „złudzenia pieniądza”. Bo kiedy ceny spadały, płace – pozostające nominalnie niezmienne – realnie znacząco rosły. Wiele firm doprowadziło to wówczas do ruiny. Bo przedsiębiorcy dostawali coraz mniej pieniędzy za swoje produkty, ale pracownikom płacić musieli tyle samo co wcześniej. O ile wiem, żaden pracodawca nawet nie spróbował wytłumaczyć związkom zawodowym, że tak, jak podnosi się płace w miarę postępów inflacji, tak trzeba je obniżać w miarę postępów deflacji. A skutek był taki, że wzrost płac realnych spowodował upadek wielu przedsiębiorstw i utratę pracy przez setki tysięcy czy może miliony ludzi. Firmy upadały nie dlatego, że źle sobie radziły na rynku, ale dlatego, że nie umiały przełamać „złudzenia pieniądza”.

Może raczej dlatego, że nie umiały zbudować więzi zaufania między firmą a jej pracownikami?

Z zaufaniem jest w gospodarce podobnie jak z wartością pieniądza. Jego rola jest zwykle opatrznie postrzegana. W czasie hossy zaufanie nieracjonalnie rośnie, a w czasie bessy nieracjonalnie maleje. To też jest jeden z siedzących w nas objawów keynesowskiej zwierzęcej natury, które deformują nasze społeczne zachowania i ograniczają racjonalność rynku. Na poziomie emocji wielkie spekulacyjne bańki, które wywołują kryzysy, to przecież nic innego jak objaw radykalnego nadmiaru zaufania.

Naiwność?

W jakimś sensie. Nadmiar zaufania do rynku i racjonalności zachowań innych ludzi to fundament owczego pędu tworzącego destrukcyjne bańki. Tylko że w behawioralnej ekonomii zaufanie rozumie się trochę inaczej niż w pozostałych naukach społecznych. Dla mnie mniej ważne jest to, na ile ktoś ufa innym, a bardziej to, jak postrzega zaufanie innych do rynku i ich postrzeganie tego, jak bardzo pozostali ufają rynkowi. Bo większość ludzi ma wmontowany dość silny mechanizm obronny przed przyłączaniem się do różnych owczych pędów. Mamy w sobie ewolucyjnie wykształconą, konieczną do przetrwania dozę ostrożności albo nieufności. Instynkt stadny popycha nas do działania w grupie, ale nieufność sprawia, że przyłączamy się do niej z rezerwą, stopniowo. Dzięki temu większość baniek gaśnie. Kiedy jednak legenda jakiejś bańki jest na tyle dobra, by osiągnęła istotne rozmiary, zaczyna działać mechanizm przyspieszenia.

Powrót do Keynesa

Znów jakiś objaw zwierzęcej natury?

I to bardzo potężny. Bo im więcej osób angażuje się w bańkę, tym trudniej jest się jej oprzeć. Na jej rzecz zaczynają działać klasyczne mechanizmy socjalizacji, instynkt stadny, presja otoczenia. Ostrożność, nieufność, niechęć do ryzyka są zastępowane przez wrażenie uciekającej szansy. Dopóki zwykły człowiek słyszy, że spekulanci z Wall Street zarobili miliony na spekulacjach domami, patrzy na to z zazdrością lub potępieniem, ale tak czy inaczej sam się nie przyłącza. Kiedy jednak okazuje się, że na zwyżce cen domów sowicie zarobił też sąsiad, szwagier, kolega z pracy, nerwy zaczynają puszczać nawet osobom o najbardziej konserwatywnym podejściu do pieniędzy. Któregoś dnia żona czy mąż mówi im przy kolacji: Kochanie, nasi sąsiedzi wynoszą się do lepszej dzielnicy, koleżanka z pracy kupiła nowy jacht, mój brat potroił majątek. Dlaczego wciąż nie chcesz skorzystać z tej szansy? Dlaczego mielibyśmy nie przenieść większej części naszych oszczędności na giełdę albo kupić domu, żeby za parę lat sprzedać go z dużym zyskiem.

W ten sposób do gry wchodzą wciąż nowi ludzie z nowymi pieniędzmi. Aż któregoś dnia już praktycznie wszyscy są jakoś zaangażowani w bańkę. I wtedy ona pęka.

Czyli finansowy konserwatyzm raczej się nie opłaca, bo im później kto wchodzi, tym mniej może zyskać, a więcej może stracić.

Na pewno nie opłaca się być niekonsekwentnym konserwatystą. Tym bardziej że im później ktoś się przyłącza do hossy, tym większe jest prawdopodobieństwo, że padnie ofiarą oszustwa. I to z kilku powodów. Po pierwsze, im większa i trwalsza jest bańka, tym bardziej nadmierny jest poziom zaufania. Po drugie, im bańka jest większa i zyski z niej poważniejsze, tym większa jest pokusa, by je jeszcze powiększyć. Po trzecie, zyski nie mogą w nieskończoność rosnąć coraz szybciej. Mogą w jednym roku osiągnąć 10 proc., w drugim 15, w trzecim 20, w czwartym 25 proc. Ale któregoś roku ten wzrost musi się zatrzymać lub cofnąć. To jest oczywiste, logiczne i racjonalne. Ale emocjonalnie trudno to zaakceptować. Bo nasze myślenie z natury jest linearne. Podświadomie zwykle zakładamy, że jeśli coś przez jakiś czas rośnie, to będzie rosło dalej. Im więcej korzyści, a więc przyjemności, mamy z tego wzrostu, tym silniejsza jest presja psychiczna, by wierzyć w jego trwałość. W pewnym momencie racjonalna wiedza, że rozwój gospodarczy to sekwencja wzlotów i upadków, przestaje do nas docierać. Na nasze nieszczęście jesteśmy dość inteligentni, by zracjonalizować każdą, najbardziej fantastyczną tezę, która nam daje przyjemność.

Doskonałym przykładem była bańka internetowa, kiedy wykształceni i inteligentni eksperci stworzyli nawet teorię nowej gospodarki, zakładającą nieustanny wzrost cen akcji oderwany od wydajności pracy i zysków przedsiębiorstw. Ludzie w to powszechnie uwierzyli, bo bardzo chcieli uwierzyć. Co może być przyjemniejsze od świadomości, że jeśli tylko kupisz trochę akcji, to możesz siedzieć z założonymi rękoma i w nieskończoność szybko się bogacić dzięki zwyżkom na giełdzie? Takie poczucie łatwo uzależnia. Więc kiedy tempo wzrostu maleje, rośnie tendencja do tego, żeby je podtrzymać używając sposobów, które odrzucaliśmy wcześniej, bo wydawały nam się nazbyt ryzykowne albo niemoralne. To zwiększa ryzyko wszelkiego rodzaju oszustw. Zwłaszcza wśród profesjonalistów, którzy są pod presją klientów oczekujących wciąż coraz większych zysków i, sami też oczekują, że ich dochody będą stale rosły.

Czyli to bańki produkują oszustów w rodzaju Madoffa.

I vice versa. Bo nawet kiedy zyski są w miarę stabilne, ale bardzo wysokie, tworzy się coś w rodzaju efektu gorączki złota. Ludzie widzą szanse wzbogacenia się, jakich wcześniej nie mieli, i myślą sobie: teraz albo nigdy. Zaczynają trochę oszukiwać i dużo na tym zarabiają. Więc oszukują bardziej i bardziej, ryzykują coraz mocniej i mocniej. Jedni uczą się od innych. Najpierw naruszają niepisane zasady. Potem zaczynają naruszać obowiązujące przepisy. To może trwać latami – jak w latach 80. i 90. Kiedy jednak spekulacyjnie nakręcona koniunktura gaśnie albo gdy bańka pęka, kotara opada i nadużycia, oszustwa, przestępstwa nagle stają się widoczne. Taki obraz niemal zawsze towarzyszy nie tylko kryzysom, ale też większości recesji. Często jest to porażający widok. Wtedy pryska dmuchające bańkę nadmierne zaufanie do rynku i jego miejsce zajmuje pogłębiający się deficyt zaufania. Wszyscy chcą odzyskać swoje znikające w oczach wirtualne bogactwo. A jedynym ratunkiem staje się państwo, bo tylko ono może ograniczyć cierpienia towarzyszące krachowi powszechnego złudzenia.

Więc rząd musi dostarczyć nową dawkę zaufania.

I nowe pieniądze. Bo rozdmuchując bańkę, nasza zwierzęca natura nie tylko wywołują spekulacyjne szaleństwa, ale też powodują erupcję marnotrawstwa w realnej gospodarce. Kiedy na giełdzie szybowały akcje spółek internetowych, w realnej gospodarce oznaczało to w dużej mierze lekkomyślne, nadmierne finansowanie inwestycji tych spółek i ich rozrzutne wydatki. Im łatwiej jest przedsiębiorstwom zebrać duże pieniądze na giełdzie, tym więcej ich marnują; na nieprzemyślane projekty, wystawne działanie korporacji, absurdalnie wysokie płace pracowników. Kiedy z kolei na rynku szybowały ceny nieruchomości, firmy budowlane budowały zdecydowanie zbyt wiele domów i robiły to zdecydowanie zbyt drogo. Za dużo płaciły robotnikom, wydawały za dużo na reklamę, stosowały za drogie materiały. Im silniejsza bańka, tym słabsza jest kontrola kosztów. Jeśli bańka jest tak wielka jak ostatnio, gospodarka realna ponosi gigantyczne straty, które własnymi siłami odrabiałaby bardzo długo. Państwo musi więc nie tylko przywrócić zaufanie, ale też dostarczyć kapitał, by rynek znów się kręcił

Czyli wracamy do Keynesa?

Kryzys pokazuje, że nie ma od Keynesa ucieczki. Ale tu nie chodzi o keynesizm jako konkretny model zastosowania keynesowskich idei wypracowany w połowie XX w. Do tamtego modelu nie ma oczywiście powrotu. Choćby dlatego, że świat jest dziś inny. Ale niezmiennie ważna jest keynesowska idea roli państwa jako dobrego rodzica, który zapewnia dziecku szczęśliwe dzieciństwo. Szczęśliwe dzieciństwo to takie, w którym rodzice z jednej strony pozostawiają dziecku jak najwięcej wolności, pozwalają mu się samodzielnie rozwijać, nie narzucają zbędnych ograniczeń prowadzących do dramatycznego buntu nastolatków, ale z drugiej kontrolują obecne w dzieciach objawy zwierzęcej natury, popychające do nieracjonalnych, nazbyt ryzykownych czy szkodliwych zachowań.

Do państwa opiekuńczego już pan ludzi nie przekona.

Sam bym nie chciał powrotu do takiego państwa opiekuńczego, które trzyma każdego za rączkę i urządza mu życie. To się nie sprawdziło i zostało odrzucone. Ale problem polega na tym, że czarna legenda państwa nadopiekuńczego, którego Keynes nigdy nie propagował, została zastąpiona przez świetlistą, propagowaną przez Miltona Friedmana, legendę państwa totalnie permisywnego, które jest jak rodzice w radykalny sposób stosujący tzw. bezstresowy model wychowania. Jak w wychowaniu rygoryzm i permisywizm mają podobnie negatywny efekt, tak w polityce gospodarczej nadopiekuńczość i leseferyzm mają skutki podobnie opłakane, bo prowadzą do podobnej skali marnotrawstwa i są podobnie groźne dla demokracji. Jedynym rozsądnym rozwiązaniem jest propagowana przez Keynesa droga roztropnego środka. Czyli takie kontrolowanie naszej zwierzęcej natury, by mogła ona wyzwalać w nas to co najlepsze – kreatywność, odpowiedzialność, przedsiębiorczość, zapobiegliwość – i żeby nas nie wciągała w wyniszczające szaleństwa.

Demokracja finansowa

Demokracja finansowa może pana zdaniem być taką drogą środka?

Myślę, że to może być jej element. Przynajmniej w odniesieniu do rynków finansowych. Gdybyśmy umieli ograniczyć ich radykalne ekscesy, gospodarka mogłaby się rozwijać w sposób dynamiczny, ale bardziej zrównoważony i mniej marnotrawny.

Na czym by to miało polegać?

Głównie na udostępnieniu zwykłym konsumentom możliwości bezpiecznego korzystania z ogromnego dorobku rynków finansowych, stworzonego w ostatnich dwóch dekadach. Rozwój tego sektora doprowadził do wielu paradoksów. A jednym z ważniejszych jest pogłębiająca się dezorientacja i bezradność ludzi wobec rynku finansowego oraz rosnące ryzyka, na które jest on wystawiony.

Co na to można poradzić?

Przede wszystkim trzeba upowszechnić świadomość ekonomiczną tak, jak się upowszechnia świadomość zdrowotną. Przez ostatnie ćwierć wieku osiągnęliśmy bardzo wiele w upowszechnianiu zdrowego trybu życia. Zmieniliśmy zwyczaje żywieniowe dużej części społeczeństwa, stworzyliśmy modę na aktywną rekreację, upowszechniliśmy uprawianie sportów. Dzięki temu ludzie w krajach rozwiniętych są zdrowsi i żyją znacznie dłużej. W dużej mierze jest to zasługa rządów, które dobrze rozumiały swoje opiekuńcze funkcje. Ale przez ostatnie pół wieku rządy praktycznie wszystkich krajów rozwiniętych upowszechniły też dostęp obywateli do opieki zdrowotnej. I to również przyczyniło się do podniesienia jakości życia społeczeństw rozwiniętych. Nie robiono tego tylko z pobudek moralnych. Politycy zdali sobie sprawę, że zdrowe społeczeństwa są lepsze i mają dużo większą szansę na sukces gospodarczy, a wobec tego obowiązkiem rządów jest zapewnienie powszechnie dostępnej pomocy medycznej. W takim samym sensie obowiązkiem rządów jest dziś zapewnienie obywatelom dostępu do doradztwa ekonomicznego.

Jak pan to sobie wyobraża?

Nie sądzę, by mógł powstać jakiś jeden uniwersalny model. Ważne jest, by ludzie mogli realnie liczyć na kompetentną i cenowo dostępną pomoc w podejmowaniu decyzji ekonomicznych. Dziś przeciętny człowiek, którego nie stać na opłacenie drogich kancelarii, korzysta z pomocy doradców, którzy są opłacani przez banki, fundusze, firmy ubezpieczeniowe. Ci doradcy w pierwszej kolejności mają na uwadze interes tych, którzy im płacą. W rezultacie miliony konsumentów i drobnych inwestorów za namową doradców, którzy de facto są akwizytorami, podejmują nieracjonalne decyzje, biorą kredyty, których nie będą w stanie spłacić, kupują domy, na które ich nie stać, inwestują całe oszczędności w papiery, które wkrótce stają się niewiele warte. Istotnym źródłem kryzysów stało się dziś to, że z jednej strony bezpieczne funkcjonowanie w gospodarce rynkowej wymaga kompetencji, których większość ludzi nie ma, a z drugiej ci, których szczególnie nie stać na popełnianie błędów, nie mogą sobie pozwolić na pomoc bezstronnych i kompetentnych doradców.

Co ci bezstronni doradcy mieliby ludziom mówić?

Przede wszystkim mogliby hamować zachowania wypływające z ich zwierzęcej natury, przekazując obiektywną wiedzę. Ale powinni też móc zaproponować szczególnie kontrolowane przez rząd bezpieczne produkty, przeznaczone dla osób, których nie stać na podejmowanie ryzyka. Czym kto jest uboższy, tym więcej przecież płaci za błędy, do których popycha nas nieracjonalne myślenie. Jest to groźne dla tych milionów ludzi, którzy na skutek błędnych decyzji tracą domy i oszczędności. Jest to też groźne dla rynku – co pokazały ostatnie kryzysy – bo miliony ludzi, podejmując fałszywe decyzje inwestycyjne, włączają się w pompowanie baniek, deformują rynek i pogłębiają jego nieefektywność. Jest to również niebezpieczne dla przyszłości demokratycznego kapitalizmu, bo wyborcy, którzy stracą poczucie bezpieczeństwa i wiarę w sprawiedliwość systemu, mogą podejmować groźne decyzje polityczne.

W Ameryce takiego zagrożenia nie widać. Wyborcy wymienili Busha na Obamę. Żadne polityczne zagrożenie się nie pojawiło. Nikt więc nie traktuje poważnie ostrzeżeń przed niebezpieczeństwami dla demokracji i rynku. To sprawia, że takie propozycje jak pańska nie są przez polityków traktowane poważnie.

Zwłaszcza teraz, kiedy kryzys wydaje się słabnąć, nie ma chyba co liczyć, że politycy podchwycą nowe idee. Ale nie wiadomo, jak ten kryzys się dalej rozwinie albo czy realne ryzyko nie pojawi się, jeśli za którymś razem bańka będzie jeszcze większa, skandale bardziej bulwersujące, a kryzys dotkliwszy. Jeśli nie dokonamy jakiejś istotnej zmiany, to tak się pewnie stanie.

I znów się przekonamy, że dobra legenda jest ważniejsza niż racjonalne argumenty?

Co ja poradzę, że świat jest tak zbudowany?

Nie cały świat. Pan – nie. Frydman i Goldberg – nie. Nobliści Akerlof, Phelps, Krugman, Stiglitz – nie. Soros też nie. Od czego to pana zdaniem zależy?

Trochę od interesów, trochę od przypadku, a trochę od zwierzęcej natury. Powoduje ona, że mocno przywiązujemy się do poglądów, które wyznajemy, a nie przyjmujemy do wiadomości faktów, które im przeczą. Zwłaszcza kiedy te poglądy są dla nas korzystne. Łatwiej jest na przykład odrzucić keynesowską argumentację za tym, że dla wspólnego dobra trzeba płacić podatki, niż wykładany na wydziałach ekonomii pogląd, że im niższe podatki, tym dla wszystkich lepiej. Czym przyjemniejszy pogląd, tym trudniej się z nim rozstać. Wielką siłą neoklasycznej legendy jest to, że ona jest tak bardzo przyjemna dla ludzi, od których najwięcej zależy.

Pochwała nonkonformizmu

Pana też na wydziale ekonomii uczono ekonomii neoklasycznej, a potem przez wiele lat wykładał ją pan jak inni.

Ale mam żonę, która jest psychologiem. Dzięki temu trudniej mi było wierzyć, że ludzie podejmują decyzje racjonalnie. I nigdy nie uległem powszechnej wśród ekonomistów wierze, iż wielkie społeczne procesy, które zachodzą na rynku, można opisać prostymi równaniami. A od połowy lat siedemdziesiątych większość ekonomistów coraz aktywniej marzyła, by ekonomia stała się nauką taką jak fizyka czy matematyka. Elegancką, wolną od wątpliwości, precyzyjnie odpowiadającą na stawiane pytania. Takie marzenie musiało eliminować przejawy keynesowskiej zwierzęcej natury. Bo jej się nie daje zapisać w prostym równaniu.

Czyli to dzięki żonie...

W dużym stopniu. Ale prawdę mówiąc już nauczyciel, który wyrzucił mnie kiedyś ze szkółki niedzielnej, postawił mi zarzut, że nie do zaakceptowania jest moja skłonność do kwestionowania wszystkiego, co koledzy przyjmują za oczywiste. To samo z grubsza usłyszałem od Tima Geithnera, kiedy jako szef nowojorskiego FED usunął mnie z grupy doradców. Oni chcieli prostej, matematycznej odpowiedzi na pytanie o źródła rosnącej bańki hipotecznej, a ja wciąż wracałem do nieobliczalnej zwierzęcej natury rynku. Zawsze jest grupa ludzi, którzy słysząc jakąkolwiek powszechnie uznawaną prawdę, zamiast uwierzyć, zaczynają się zastanawiać, co w niej jest fałszywego.

Ale nie każdy z nich to mówi, bo nie każdy chce wylecieć ze szkółki niedzielnej.

Konformizm to jeden najpotężniejszych przejawów zwierzęcej natury. On też jest ważnym czynnikiem w gospodarce. Soros zarobił miliardy na przeciwstawianiu się trendom rynkowym, czyli na nieuleganiu emocjom ogółu. Ale większość z nas zawsze idzie za trendem. Zwłaszcza gdy to wydaje się opłacać. Kiedy w 1919 r. Keynes ogłosił „Gospodarcze konsekwencje pokoju”, też mało kto go słuchał, bo powszechnie uznano, że nawet jeżeli reparacje wojenne są rzeczywiście nadmierne, to Niemcy je wcześniej czy później zapłacą. Politykom i opinii publicznej zwycięskiej koalicji trudno się było pożegnać z wizją wielkich pieniędzy, które dostaną od Niemców. Nikt nie chciał uwierzyć, że takie warunki pokoju, zamiast trwale podporządkować Niemcy zwycięskim mocarstwom, mogą doprowadzić Niemców do eksplozji wyrastającego z poczucia krzywdy nacjonalizmu i stać się zarzewiem nienawiści, która spowoduje wybuch nowej wojny. Zbyt silna była legenda definitywnego zwycięstwa nad pruską butą, żeby racjonalne argumenty Keynesa mogły się przebić nawet do stosunkowo oświeconych umysłów ówczesnych polityków, nie mówiąc o opinii publicznej. Teraz jest chyba podobnie.

PS: Dosłowne tłumaczenie na język polski tytułu książki Roberta Shillera „Animal Spirits” to „Zwierzęce duchy”. Pojęcie to, jak wiemy, zaczerpnął on z Keynesa; Michał Kalecki i Stanisław Raczkowski przetłumaczyli je w 1956 r. jako „zwierzęce instynkty”. Używamy tu jednak określenia „zwierzęca natura”, gdyż z tekstu samego Keynesa wynika, że chodzi mu o różne (niekoniecznie instynktowne) naturalne, ewolucyjne skłonności ludzi.


 
SPIS TREŚCI 18. WYDANIA POMOCNIKA INTELIGENTA:
 

Zwierzęce duchy rynku
Rozmowa Jacka Żakowskiego z Robertem J. Shillerem

Mgła nad Golden State
Andrzej Lubowski

www.anonim.kapital
Edwin Bendyk

Bytem być, czyli o rozkwicie i uwiądzie egzystencjalizmu
Tadeusz Gadacz

Auschwitz - grób Boga
Adam Szostkiewicz

Ogród rozgałęziających się wszechświatów
Rozmowa Karola Jałochowskiego z Davidem Deutschem

Kłopoty z inteligencją
Jerzy Jedlicki

Trudne bajki
Anna Brzezińska

Dodatek NIEZBĘDNIK INTELIGENTA dostępny również w E-wydaniu wraz z 28. numerem POLITYKI

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kultura

Ile tak naprawdę zarabiają pisarze? „Anonimowego Szweda łatwiej sprzedać niż Polaka”

Żeby żyć w Polsce z pisania, pisarz i pisarka muszą być jak gwiazdy rocka. Zaistnieć, ruszyć w trasę, ściągać tłumy. Nie zaszkodzi stypendium. Albo etat.

Justyna Sobolewska, Aleksandra Żelazińska
13.12.2024
Reklama