Kraj

Ile kosztuje równość?

Fot. Jakub Szestowicki , Flickr, (CC BY SA) Fot. Jakub Szestowicki , Flickr, (CC BY SA)
Równość, tak jak wolność, ma swoją cenę. Dlaczego PO nie chce jej płacić?

 

Premier Tusk powierzając stanowisko pełnomocnika ds. równego statusu kobiet i mężczyzn minister Radziszewskiej wyraził nadzieję, że jej praca będzie miała charakter społeczny, a nie ideologiczny. Pani minister powiedziała z kolei, że działalność na rzecz równości wymaga wielu zmian mentalnościowych. A zmiany mentalnościowe – tego już pani minister nie dodała – to zmiany kulturowe i ideologiczne. Nie da się wprowadzić równości bez odwoływania się do ideologii emancypacyjnych i doświadczeń feministycznych, bez uznania praw gejów i lesbijek, walki z antysemityzmem i przemocą wobec imigrantów czy wreszcie poprawności politycznej, pozytywnej dyskryminacji i rozdziału Kościoła od państwa.

Demokracja, jak mówił Fukuyama, to przede wszystkim walka o uznanie, a więc o równy szacunek dla różnych grup i osób. Wszyscy doskonale wiemy, że problem wykluczenia i niesprawiedliwego traktowania dotyka biednych, ale nie chcemy wiedzieć, że jest to również problem tych, którzy czują się gorzej traktowani, ponieważ ich model życia, płeć, orientacja seksualna, pochodzenie, religia nie mieszczą się w społecznie akceptowanych standardach „normalności” i powszechności. A te przekładają się wszak na społeczny szacunek, prestiż, władzę i pozycję ekonomiczną.

Niekorzystna sytuacja ekonomiczna jest zresztą nader często prostą konsekwencją podporządkowania w hierarchii statusu społecznego. Kobiety, według „Diagnozy społecznej” J. Czapińskiego, zarabiają średnio mniej o 28 proc. niż mężczyźni, pracując na takim samym jak oni stanowisku pracy, mając taki sam staż i kompetencje, a bardzo często – znacznie lepsze wykształcenie. Płeć determinuje bariery w karierze kobiet i awanse w przypadku mężczyzn. Płeć decyduje o kształcie naszej polityki. Ta jest wyraźnie męska i pozostanie taką, dopóki kobiety nie będą zajmować co najmniej jednej trzeciej miejsc w ciałach ustawodawczych; dopiero po przekroczeniu tej liczby – co wynika z doświadczeń krajów skandynawskich – problemy kobiet traktowane są jako problemy mające polityczną, a nie prywatną rangę. Tymczasem – jak wykazuje w swoich badaniach prof. Fuszara – liczba kobiet w polskim parlamencie zwiększała się głównie wtedy, gdy parlament tracił realną władzę.

O braku kobiet w środowiskach opiniotwórczych nie ma nawet co pisać, wystarczy włączyć telewizyjne programy publicystyczne, gdzie występują niemal wyłącznie ważni mężczyźni. Dlaczego są ważni? Bo w nich występują. Tak jak kobiety występują niemal wyłącznie w nieważnych programach rozrywkowych. Dlaczego nieważnych? Bo występują w nich głównie kobiety.

Geje i lesbijki, aby mieć równe szanse na rynkach pracy, muszą ukrywać swoją tożsamość, gdy ją upublicznią, mają kłopoty i to nie tylko w sferze publicznej, ale również w domu. Rodzice wolą czasem wyrzec się dziecka, niż uznać jego inność, bo taka jest presja społeczna. Gdy homoseksualiści żyją w parach, ich szanse na równe traktowanie w systemie uprawnień socjalnych, w prawie podatkowym i spadkowym są znacznie mniejsze niż par heteroseksualnych.

Na naszych stadionach grają czarni zawodnicy, a niemal każdy mecz z ich udziałem odnotowywany jest przez walczącą z ksenofobią organizację Nigdy Więcej. Dlaczego? Bo niemal na każdym meczu dochodzi do agresji, przemocy, poniżania lub wyzwisk. W czasie Sejmu V kadencji na posiedzeniu komisji ds. mniejszości narodowych, gdy przedstawiałam raport dotyczący przemocy wobec czarnych zawodników, jej wiceprzewodniczący poseł Lisak poinformował mnie, że agresja wobec czarnych zawodników związana jest nie z tym, że są czarni, lecz dlatego, że źle grają, co spotkało się pełną radości reakcją sali.

Faszyzujące napisy na murach budynków traktowane są jako chuligańskie wybryki, seksizujące reklamy, gdzie kobiety są infantylizowane i przedstawiane jako obiekty seksualne, zbywa się lekceważeniem. Jesteśmy bodaj jedynym krajem w Europie, w którym reklamodawcy zarabiają pieniądze na łamaniu równościowych i antydyskryminacyjnych standardów etyki zawodowej. Nic zatem dziwnego, że w Polsce istnieje pełne niemal przyzwolenie na instrumentalne traktowanie kobiet: molestowanie wywołuje oburzenie opinii publicznej jedynie wtedy, gdy pojawi się w kontekście politycznym (przewodniczący partii, prezydent miasta), ale nie wtedy, gdy kultura masowa, reklamy, edukacja powielają i reprodukują wzorce seksualnego podporządkowania kobiet i bezkarność mężczyzn wynikającą z ich władczej pozycji, którą rzeczywiście posiadają (bo – jak się powszechnie uważa – to „naturalne”).

Antysemickie wystąpienia w kościołach są dziś na porządku dziennym i biorą w nich udział nie tylko nienawistnicy spod znaku Rydzyka, ale i biskupi. Zapewne nie ci sami, którzy uczęszczają na rekolekcje wspólnie z naszym rozmodlonym rządem, ale z pewnością są to biskupi tego samego Kościoła.

W Polsce dyskryminacja jest codziennością, chociaż jej ostrze tępione jest przez powszechność i rzekomą „naturalność”. Chciałoby się więc powiedzieć: kobiety, geje, Afrykańczycy – łączcie się! – bo tylko wzajemna solidarność może nie tyle zwalczyć problem wykluczenia, co zwrócić na niego uwagę.

Nie wiem, jaka jest wiedza pana premiera na temat stosunku Polaków do „innych” i poziomu naszej tolerancji, ale pani minister powinna wiedzieć, że kwestie „uznania” są w Polsce ogromnie zaniedbane, a tolerancja jest jedynie dętym narodowym mitem, a nie poważaną i respektowaną zasadą moralności życia publicznego.

Bo korzenie dyskryminacji tkwią bardzo głęboko zarówno w naszej kulturze, która zbudowana jest na hierarchii, jak i w mentalności, która reprodukuje kulturowe wzorce. Dyskryminacja zaczyna się w przedszkolach i w szkole. Mali chłopcy wiedzą, że dziewczynki są głupie i żeby kogoś obrazić, trzeba mu powiedzieć „ty pedale!”. W podręcznikach i programach szkolnych wizerunki chłopców i dziewcząt bardzo się różnią; blisko wzorca, o którym pisał ostatnio Maciej Giertych (dziewczynki nadają się do takich zawodów jak pielęgniarki i sekretarki, bo są troskliwe i dobrze zorganizowane, a chłopcy do ról kierowniczych i dobrze płatnych, bo mają wizję i odwagę).

W polskich szkołach nie ma ani edukacji seksualnej, ani woli, aby to zmienić. Młodzi ludzie odcięci są od wiedzy na temat własnej seksualności, tym łatwiej więc przyjmują role i wymagania kształtowane przez kulturę masową, które są dyskryminujące dla kobiet. Podobnie jak dyskryminujące są rynki pracy, polityka, media, kultura. Pani minister do spraw równości ma więc przed sobą prawdziwą stajnię Augiasza i niemal żadnych nowoczesnych narzędzi do walki z tym problemem. Ustawodawca – póki co – planuje zaopatrzyć ją w złamany kijek.

Ustawa równościowa, której projekt jest obecnie konsultowany, ma charakter minimalistyczny i chaotyczny. Troskę o równość czyni ona pozorną, a funkcje ministra odpowiedzialnego za równe traktowanie czyni dekoratywnymi. Wydaje się zresztą, że została napisana wyłącznie po to, by uniknąć kar, które przewiduje Unia za niewypełnianie unijnych dyrektyw równościowych i – jednocześnie – nie drażnić Kościoła i konserwatystów.

Niezadowoleni są z ustawy „realiści”, którzy krytykują projekt za niemożność dostosowania przepisów antydyskryminacyjnych do realiów życia społecznego w Polsce. Zwraca się tu uwagę na absurdalność przepisów dotyczących przestrzegania zasad neutralności płciowej w ogłoszeniach o pracę czy konieczności otwarcia rynków sektora prywatnego dla osób niepełnosprawnych. „Realiści” przeciwko równości nic nie mają, ale czuliby się bardziej komfortowo, gdyby kobiety, geje i osoby niepełnosprawne siedzieli w domach, bo ich wejście w sferę publiczną powoduje wiele niepotrzebnych komplikacji: prawnych, technicznych i finansowych. Tylko że równość, podobnie jak wolność, musi mieć swoją cenę.

W większości krajów europejskich instytucja pełnomocnika do spraw równego statusu ma charakter niezależny, zdolny do pełnienia funkcji ustawodawczych, interwencyjnych, kontrolnych. To pełnomocnik ma inicjować i koordynować rządowe (sic!) programy przeciwdziałania dyskryminacji we wszystkich sferach życia publicznego (edukacja, służba zdrowia, rynki pracy, prawo, media, polityka socjalna, wojskowość, partycypacja polityczna). Ma też obowiązek podejmowania skutecznych interwencji w przypadku naruszenia praw równościowych (nie tylko na rynkach pracy, ale również w podręcznikach czy reklamie). U nas ustawodawcy kierują osoby pokrzywdzone do sądów cywilnych (co reprodukuje nierówności, bo dostęp do takich sądów mają osoby posiadające środki) lub do rzecznika praw obywatelskich, który w obecnym wcieleniu nie wykazuje zrozumienia dla problemów kobiet, homoseksualistów czy lesbijek, bo ceni sobie przede wszystkim rodzinę.

Ustawa wyłącza z zakresu swego działania takie sfery jak reklama, wydawnictwa, szkoły i uczelnie wyższe, instytucje militarne, nie podając żadnych przyczyn, dla których tak się dzieje. Ogranicza również prawa do równego traktowania na rynkach pracy osób niepełnosprawnych, warunkując ich dostęp do miejsc pracy w sektorze prywatnym zwrotem kosztów inwestycji (na rzecz niepełnosprawnych) z budżetu państwa. Zrozumiała jest tu ochrona przedsiębiorców, ale dlaczego w ustawie dotyczącej równego traktowania?

Polski rząd pragnie jednocześnie starać się o indywidualną równość i o ochronę rodziny. A to często nie da się pogodzić. Jeśli chronimy jednostkę, to musimy wiedzieć, że miejscem łamania jej praw jest nader często właśnie rodzina, bo to w domu dochodzi do aktów przemocy wobec kobiet, dzieci, osób starszych. Rodzinę trzeba często rozwiązać, by ochronić jednostkę i jej prawa. Jeśli natomiast chronimy rodzinę, to często musimy poświęcić prawa jednostki na rzecz świętości rodziny. Z ochrony tej będzie zadowolony Kościół, ale jest to z pewnością stanowisko sprzeczne z fundamentalną aksjologią Unii Europejskiej, chroniącą przede wszystkim prawa rozumiane indywidualnie.

Dlatego ważne jest też, by osoba, zajmująca się sprawą ziemskiej, a nie eschatologicznej równości, troszczyła się o państwo neutralne światopoglądowo. Bo o ile według Kościoła świat, jako stworzony przez Boga, jest oparty na doskonałej hierarchii, to politycy chroniący demokrację powinni widzieć świat jako oparty na równości. Niedoskonałej, bo doczesnej. Ale też godnej wyboru, bo jak twierdził Fukuyama, wartością demokracji jest coś więcej niż fakt, że zyskujemy wolność do zarobkowania, konsumowania i zaspokajania pożądań. Ważniejszą i w ostateczności bardziej satysfakcjonującą rzeczą, którą zapewnia nam demokracja liberalna, jest uznanie naszej godności.
 

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kultura

Ile tak naprawdę zarabiają pisarze? „Anonimowego Szweda łatwiej sprzedać niż Polaka”

Żeby żyć w Polsce z pisania, pisarz i pisarka muszą być jak gwiazdy rocka. Zaistnieć, ruszyć w trasę, ściągać tłumy. Nie zaszkodzi stypendium. Albo etat.

Justyna Sobolewska, Aleksandra Żelazińska
13.12.2024
Reklama