Wiceprezes Stanisław Słabiński prosi, by wychylić się znad kawiarnianego stolika i dokładniej przyjrzeć jego głowie. Tuż nad uchem pojawiły się już pierwsze siwe włosy, co jest rzadkością u 26-latka. To efekt uboczny kierowania instytutem księdza prałata Henryka Jankowskiego. – Czy ja mam poczucie winy za ten upadek? – zastanawia się wiceprezes Słabiński. – Tak, bo nie miałem siły temu wszystkiemu się przeciwstawić. Ale są też okoliczności łagodzące. – Instytut był miejscem, gdzie ścierały się różne grupy interesów – tłumaczy Słabiński i wylicza: – Wielki biznes, interesy ukraińskie, walka o stocznie i służby specjalne. Przez te wielkie siły zostałem poturbowany. To mnie po prostu przerosło.
Instytut powstał z chęci robienia rzeczy wielkich przez dwóch ministrantów: Stanisława Słabińskiego i Mariusza Olchowika. Połączyło ich miejsce pracy (warszawskie Wodociągi), narodowe podejście do gospodarki, propaństwowe myślenie i patriotyzm. Słabiński pamięta, że biurko Mariusza przypominało kaplicę jasnogórską. Święte obrazki, różańce, dewocjonalia i komputerowy wygaszacz ekranu z podobizną prałata Jankowskiego. – Kiedyś Mariusz zapytał, czy chciałbym poznać kogoś wyjątkowego – wspomina Słabiński. – Ksiądz Jankowski zrobił na mnie niesamowite wrażenie.
10 lat wcześniej tego samego doświadczył nastoletni Mariusz Olchowik, którego na mszę do Świętej Brygidy w Gdańsku przywiozła babcia. – Zobaczyłem biały surdut, białe spodnie, białe buty, złoty zegarek i pomyślałem: to jest gość – wspomina Olchowik. Zaczął systematycznie dojeżdżać z Białegostoku do Gdańska na niedzielne msze za ojczyznę. Zanim został ministrantem, sprzedawał pod św. Brygidą wydawany przez siebie patriotyczny „Bastion”. Najbliższym współpracownikiem prałata został, gdy od księdza odwracali się ci, którzy uwierzyli w plotkę o molestowaniu nieletnich. I to on wymyślił instytut.
– Mariusz przekonał do swojego pomysłu prałata – opowiada Słabiński. – Miał zdolność przekonywania księdza do różnych spraw. I jego wpływy ciągle rosły.
Relacje księdza z Olchowikiem jego znajomi nazywają często uzależnieniem lub osaczeniem. Wszak prałat instytut własnego imienia mógł robić i bez Olchowika. Słabiński uważa, że instytut był bardziej potrzebny Mariuszowi niż samemu prałatowi: – Chciał błyszczeć, być podziwianym, pojawiać się w mediach.
Fundacja Instytut ks. prał. Henryka Jankowskiego została powołana 6 października 2005 r. Kapitał założycielski wynosił 1,2 tys. zł. Prezesem został Olchowik, wiceprezesem Słabiński. Zanim wynajęto warszawski dwupoziomowy lokal od byłego posła PiS Tomasza Markowskiego, biuro mieściło się w wynajmowanym przez Olchowika mieszkaniu przy ul. Francuskiej na Saskiej Kępie.
Głównym celem instytutu, oprócz badań i studiów naukowych, była ochrona dziedzictwa narodowego oraz tradycji niepodległościowej i solidarnościowej. Miała być to instytucja, która swoim blaskiem oświeci całą Polskę. Nie jakaś tam przykościelna fundacyjka wciśnięta w kruchtę, ale koncern intelektualno-finansowy z tysiącami wolontariuszy w całej Polsce, z własną siecią komórkową, winem, wodą mineralną. Instytut miał być jak coca-cola – dzięki mocnej rozpoznawalności marki Jankowski. Miało być bogato, kłuć w oczy przepychem i na europejskim poziomie. Jak trzeba było ks. Jankowskiego zawieźć do Krakowa, to wynajmowano samolot za 60 tys. zł. Prałata wożono po mieście Mercedesem, prezes jeździł Jaguarem, jadano w najdroższych lokalach i rozmawiano o dużej kasie do realizacji wielkich celów.
– Ja nie byłem po to, by od staruszek zbierać po 5 zł albo iść do właściciela firmy i powiedzieć: panie, nie mam na kredki dla dzieci – tłumaczy prezes Olchowik. – Nie chciałem, żeby o katolikach mówili: znowu dziadują. Więc przyjeżdżałem Jaguarem, wyciągałem dychę z kieszeni i facetowi mówiłem: Dołóż pan pięć tysięcy, a zrobimy coś dobrego. Jeśli miał wątpliwości, dodawałem: jak nie starczy, oddam swój samochód. I to robiło wrażenie – ciągnie prezes. – Zrozumiałem, że świat stoi na picu.
Z tego powodu spiętrzyło się wiele mitów. Na przykład taki, że prezes szasta pieniędzmi fundacji po knajpach i że w luksusowej restauracji Dom Polski przepuścił już 100 tys. zł, co sam po pijanemu rozpowiadał. – Ale tak naprawdę koło ciężkiej kasy nawet nie staliśmy – przyznaje prezes. – Te plotki brały się stąd, że jestem w stanie wydać kilka tysięcy w jeden wieczór. Tylko że potem zostawałem bez grosza i do końca miesiąca głodowałem. Dodaje, że już jako 20-latek odkrył w sobie altruizm: – To, co moi koledzy robili za pieniądze, ja zwykle robiłem za darmo.
Polityczny wehikuł
Andrzej Posadzki, bliski współpracownik fundacji, mówi, że jego pracę utrudniały nienormowane godziny oraz fakt, że siedziba instytutu pełniła zarazem funkcje biurowe i hotelowe. Szczególnie uciążliwe było to, że kierownictwo często wstawało w południe i snuło się w gaciach po siedzibie.
Gdy przyjeżdżał prałat, zespół instytutu szedł na śniadanie do Domu Polskiego. Tam odbywało się pierwsze spotkanie biznesowe. Stawiał ten, kto miał interes do instytutu lub księdza. Jeśli nie było kogoś takiego, kierownictwo jadało na krechę. Po południu odwiedzali jakieś instytucje rządowe, potem był bizneslunch i prezesi gdzieś się urywali.
Andrzej Posadzki mówi, że wokół instytutu kręciło się wiele dziwnych osób: pułkownicy, generałowie, tajne służby, podejrzani biznesmeni. Wiadomo było, że przez instytut można załatwić wiele spraw, choć dokładnie nie wiadomo jakich. Gen. Henryk Jasik, były szef wywiadu UOP, przyszedł na przykład prosić prałata o wsparcie dla prezesa Bumaru Romana Baczyńskiego, gdy PiS zaczynał czystkę w zbrojeniówce.
Tomasz Formicki, wówczas szef ochrony ks. Jankowskiego, a dziś analityk Centrum Kształcenia Służb Mundurowych Gryf, pamięta, że tuż przed końcem spotkania prezesi poprosili jedną osobę z ochrony, by przyniosła blankiety wpłat. Po spotkaniu prezesi mówili, że Jasik chce przekazać 100 tys. zł, ale pieniądze te nie dotarły nigdy do instytutu.– Uważałem, że chłopaki bawią się zapałkami przy beczce prochu – mówi Formicki, który zgodził się ochraniać księdza, bo to dla niego wielki autorytet, za którym poszedłby w ogień. – A interesy prezesów w ogóle mnie nie obchodziły.
Andrzej Posadzki dodaje, że w instytucie obowiązywała zasada: pieniądz nie śmierdzi. To znaczyło, że fundatorem mógł być każdy. Posadzki pamięta, że wiceprezes Słabiński lansował kontrowersyjną tezę, iż trzeba bliżej związać się ze środowiskiem lewicy Kwaśniewskiego i trzeźwo zauważał, że PiS nie będzie wieczny.
Prezes Olchowik mówi, że wiele faktów interpretowano opacznie, tak jak spotkanie Józefa Oleksego z księdzem prałatem. Gdy zobaczono ich razem, wyciągnięto błędny wniosek, że instytut kugluje z lewicą. A był to zupełny przypadek. Do prałata podszedł Oleksy, powiedział: cześć Heniu, i przysiadł się do stolika, a zrobiono z tego plotkę, jakoby SLD podpisało umowę koalicyjną z LPR.
Prawdą jest natomiast, że prałat mówił, by rozmawiać z każdym. Więc instytut zabiegał o wsparcie finansowe u płk. Krzysztofa Tonderskiego z handlującego bronią Cenzinu, ale także w sieci marketów Biedronka, u braci Biereckich w SKOK i robił podchody pod Aleksandra Gudzowatego, ale jednocześnie współpracował z pisowskim doradcą ministra sportu Markiem Różyckim i posłem Arturem Zawiszą.
Wiceprezes Słabiński pamięta, że jego sprzeciw budziła tylko bliższa współpraca z biznesmenem Hubertem Gierowskim, bo ostrzegano go, że trzeba trzymać się od niego z daleka. Biznesmen, opowiada wiceprezes, szukał przez instytut dojścia do ojca Tadeusza z Torunia. Po co? – Z takim czarnym piarem, jaki miał, potrzebował jakiegoś rozjaśniania – mówi Słabiński.
Hubert Gierowski, tak jak większość osób związanych kiedyś z instytutem, twierdzi, że jego obecność była incydentalna i ograniczała się do imprez mocno rozrywkowych, na których zwykle były najładniejsze w mieście hostessy.
– Nie mogłem wymagać, by ludzie, którzy nam pomagali, byli zupełnie święci – ciągnie Olchowik. – Wiadomo: ten komuch, ten pijak, ten złodziej, a ten dziwkarz. Ale nas to nie interesowało. Chciałem łączyć to, czego nie dało się połączyć. Chyba był to błąd, żeśmy się tym nie interesowali. Czasem czułem, że przekraczam granicę swoich poglądów.
Wiceprezes Słabiński opowiada, że z czasem nastąpiło zróżnicowanie kontaktów personalnych instytutu. – Bo biznes traktował nas jak wehikuł do uzyskiwania korzyści politycznych – tłumaczy.
W tych wszystkich poplątanych nitkach, sprzecznych interesach trudno się było zorientować. Jak przyznaje Słabiński, było to szczególnie trudne dla 25-latka. W końcu nie wiadomo było, kto dla kogo pracuje. Tomasz Formicki mówi, że był czas, gdy „Stasiu chodził na uchu” gen. Wiktora Fąfary, byłego dyrektora zarządu śledczego UOP, oraz jego przyjaciela Adriana Acordiego-Krawca; mieli oni wspierać instytut, ale wyszło na odwrót, bo to wiceprezes biegał po ministerstwach i urzędach, zbierając dla nich informacje.
Pozbyć się pasożytów
W marcu 2008 r. instytut zaczął tonąć w długach. Słabiński, gdy wierzyciele zaczęli dzwonić, poszedł do ks. Jankowskiego. – Prałat miał zatroskaną minę, gdy spojrzał na listę długów – wspomina wiceprezes. – Ale zaraz wszystko zostało uregulowane, bo pan Ryszard udzielił nam wsparcia. Ryszard Krauze, właściciel Prokomu i jeden z najbogatszych Polaków, był głównym sponsorem instytutu i gwarantem jego stabilności finansowej. Pomagał systematycznie. Na przykład wtedy, gdy Mariusz Olchowik stracił pracę w Korporacji Polskie Stocznie, ksiądz prałat powiedział Krauzemu, że niszczą mu prezesa i nigdzie pracy nie znajdzie. – Coś znajdę – odpowiedział pan Ryszard. I Olchowik został pracownikiem Prokomu z pensją 10 tys. zł.
Gdy kelnerzy z Domu Polskiego pytali, kiedy instytut ureguluje zaległe rachunki, padała zwykle odpowiedź: Kiedy pan Ryszard nas wesprze. – Było w nas przekonanie, że w Kościele tak to wszystko funkcjonuje – mówi wiceprezes Słabiński. – Ale to była fundacja, a nie Kościół i ten styl wyszedł nam bokiem. Mariusz Olchowik mówi, że największym ciosem były kłopoty, w jakie popadł Krauze i jego Prokom. – Siłą rzeczy przestał nas wspierać – mówi prezes. – Okazało się, że jesteśmy wyzerowani. Jak ujawniłem, że nie ma kasy, to zostaliśmy sami.
Kierownictwo zaczęło otrzymywać niemiłe esemesy: złodzieje, oddajcie pieniądze. – Szukałem jakichś rozwiązań – wspomina prezes. – Kilka osób już wcześniej powinienem był na zbity pysk wylać. Ale jak szedłem do prałata, że chcę się pozbyć pasożytów, pytał: A gdzie twoje miłosierdzie chrześcijańskie? Pod koniec kwietnia 2008 r. Polska zobaczyła prezesa Olchowika w piżamie. W ukrytej kamerze TVN kazał spier... pełnomocnikowi instytutu ds. produkcji wody mineralnej marki Jankowski. Groził, że go zabije.
Kierownictwo bardzo liczyło, że odpowiedzią na kalumnie będzie pozytywny artykuł w „Rzeczpospolitej”. Ale kilka dni później gazeta napisała, że instytut uwikłał się w podejrzane interesy, natomiast kierownictwo – zamiast prowadzić działalność naukową – odwiedzało okoliczne burdele, co w sposób rażący łamało zapisy paragrafu 13 statutu, który przewidywał „upowszechnianie zasad moralnych w polityce i działalności publicznej”. Władze instytutu próbują czasem tłumaczyć ten fakt poddawaniem się inicjatywie swojego pełnomocnika ds. funduszy unijnych Adriana Acordiego-Krawca, który chwalił się, że jest udziałowcem jednej z agencji towarzyskich i ma z tego tytułu zniżki.
Odpowiedź na pytanie, dlaczego kierownictwo notorycznie łamało zapisy statutu, nie jest łatwa. Prezes przekonuje, że Warszawa jest miastem zepsutym. Nie jego winą jest to, że o godz. 3 w nocy nie ma gdzie się rozerwać. – Czynne są wtedy tylko kluby gejowskie i burdele. Nawet koło kościoła św. Barbary stoi pełno kurew. Tłumaczy, że wielu spraw nie można wyjaśnić prostym tak lub nie. Jak na przykład odpowiedzieć na często powtarzające się pytanie: Czy chodziłeś do burdeli? – Można powiedzieć, że byłem, ale nie korzystałem – wyjaśnia. – Zresztą to tak samo jak z lustracją Lecha Wałęsy. Wszyscy się zastanawiają, czy był agentem, a nikt nie pyta, ile dla Polski zrobił.
Bóg mówi: odejdź
Pod koniec maja 2008 r. ks. Henryk Jankowski, pod naciskiem arcybiskupa Leszka Sławoja-Głódzia, zrezygnował ze swojego patronatu nad instytutem. Potem wszystko potoczyło się już błyskawicznie. Rada Nadzorcza podjęła uchwałę o likwidacji fundacji, odwołała młodych prezesów i nie udzieliła im absolutorium. – Pan Bóg uznał, że powinienem odejść wcześniej – tak to sobie prezes wytłumaczył.
Likwidatorem instytutu został Ryszard Walczak, który miał znaleźć pieniądze, by spłacić długi. Sięgały one wtedy ok. 1 mln zł. Do drzwi przy ul. Francuskiej zaczęli pukać komornicy. Zdaniem Walczaka, do sporządzenia pełnego bilansu ciągle brakuje mu wielu dokumentów, które gdzieś zaginęły. Ale jest dobrej myśli i liczy, że wkrótce wszystkie długi pospłaca i uda mu się skutecznie zlikwidować placówkę.
– Za wódę i knajpy płacić jednak nie będę – mówi Walczak. Według jego obliczeń, prezesi powinni zwrócić po 153 tys. zł, które likwidator zakwalifikował jako ich prywatne wydatki. – Mam nadzieję, że oni zrozumieją swoje błędy i będą w stanie je kiedyś naprawić. Publicznych przeprosin oczekuję od księdza prałata, który tym chłopcom zaufał i za nich poręczył.
Ks. Henryk Jankowski napisał w „Super Expressie”, że choć pochodzi z rodziny kupieckiej, nigdy żadnym biznesem się nie zajmował. „Instytut nie był gotowy na prowadzenie tak szerokiej działalności biznesowej. Nie chciałem, by Mariusz dalej grzązł w długach i jakichś dziwnych zależnościach”. Znajomy księdza opowiada, że prałat został zupełnie bez grosza. Gdy go ostatnio odwiedził w szpitalu, ksiądz miał wyłączony telefon. Nie był w stanie opłacić rachunku.
Kończymy z tym panem
Tomasz Formicki mówi, że to nie przypadek, iż wokół księdza kręciły się te wszystkie dziwne postacie: – Był ostatnią osobą, która mogła skrzyknąć ludzi i polski kapitał, by ratować Stocznię Gdańską. Został jednak osaczony przez różnych typów, którzy skompromitowali jego idee. Schorowany, nie z własnej winy obarczony bagażem ciemnych spraw, zamiast bronić Stoczni, musi bronić siebie i udowadniać, że nie jest wielbłądem. Ksiądz został skutecznie zneutralizowany, a Stocznia znalazła się w ręku Donbasu, powiązanego z rosyjską mafią. Formicki uważa, że Mariusz prywatnie jest bardzo sympatycznym facetem i nie da się go nie lubić: – Dla niego priorytetem jest jednak dobra zabawa i kasa.
Były prezes wyznaje, że zaczął się nad sobą zastanawiać, gdy Wiesław Chrzanowski rzucił żartem: miał pan być mecenasem, a okazał się pan gangsterem. – Zupełnie nie docierało do mnie, że mam aż tak straszną opinię – mówi Słabiński. – Dziś dowiaduję się, że byłem faszystą, dziwkarzem i pijakiem. Czy w takiej atmosferze można było kontynuować dalej to dzieło Boże? Ostatnią inicjatywą instytutu było ufundowanie figury św. Brygidy dla warszawskiej parafii św. Katarzyny. Z arcybiskupstwa zadzwonili jednak do proboszcza, ostrzegając przed prezesem. Z tym panem kończymy już naszą współpracę – powiedzieli. Dla Mariusza Olchowika był to znak, że marka „instytut Jankowskiego” jest zwietrzała i ciężko będzie ją rewitalizować. – Zmarnowałem szansę – mówi. – Gdybym miał jaja, to może inaczej by się to skończyło.
Nie ma więc na rynku kosmetyków linii HJ, nie udało się wybudować pomnika Ronalda Reagana ani nawet namówić Mela Gibsona, by zagrał ks. Jankowskiego. Prezes przeżywa za to teraz czas wyciszenia. Wstaje o 5.30 i pędzi na poranną mszę. Wieczorem odmawia różaniec. I bardzo się pilnuje, by nie stracić wewnętrznej dyscypliny. – Wystarczy, że opuszczę jedną mszę, i już zaczynają mi chodzić czarne myśli po głowie – przyznaje. – Wtedy potrafię przy piwie nawet zakląć.
Mariusz Olchowik chciałby w przyszłości robić rzeczy wielkie. Bo ma poczucie, że bilans instytutu jest dodatni, co w żadnym stopniu nie usprawiedliwia błędów, które popełnił. Nie jest więc prawdą, że nie czuje żadnych wyrzutów sumienia i że cała sytuacja na nim się nie odbija. – Odbija mi się jak dziwce po komunii – wyznaje.
PS: Imię i nazwisko Andrzej Posadzki jest fikcyjne – zostało zmienione na prośbę zainteresowanego.