Berlińczycy czują się zmęczeni turystami, nazywają ich nawet terroturystami – mówi Dorota Groyecka, dziennikarka i autorka książki „Gentryfikacja Berlina. Od życia na podsłuchu do kultury caffè latte”. Skarżą się, że miasto jest dla przyjezdnych i deweloperów, nie dla mieszkańców. Kolejne dzielnice dotyka dobrze znana gentryfikacja, czyli zmiana ich charakteru i statusu. Tylko że nigdzie indziej nie przebiegała tak szybko i na tak dużą skalę.
Kiedyś: złota era squatów, klubów i knajp. Teraz wystarczy krótki spacer po Prenzlauer Bergu, by zobaczyć, jak zamożni mieszczanie pchają tu po świeżo wyremontowanych chodnikach designerskie dziecięce wózki. Podobnie Kreuzberg – niegdyś anarchistyczna dzielnica pełna artystów, antyfaszystów i gastarbeiterów. Jeszcze w 2012 r. na murach były tu napisy: „Everybody’s welcome to the party!”. Wkrótce dzielnica stała się rozdziałem w przewodnikach po Berlinie. Dziś to turystyczna wydmuszka, teren hipsterów i zorganizowanych wycieczek szlifujących Oranienstrasse, na której prawdziwemu anarchiście wstyd się pokazać.
W pierwszych miesiącach po upadku muru berlińskiego (9/10 listopada 1989 r.) panował chaos. Urzędnicy nie panowali nad zasiedlaniem opuszczonych nieruchomości. Do miasta zlatywały niebieskie ptaki. – Przenosili się tu zbuntowani mieszkańcy Berlina Zachodniego, który skupiał wielu ludzi z zachodnioniemieckich środowisk alternatywnych. Także dlatego, że na jego terenie nie było powszechnego obowiązku służby wojskowej – mówi Beata Chomątowska, pisarka i dziennikarka, która pracuje nad książką o berlińskich i polskich osiedlach z wielkiej płyty.
Zmieniła się więc także Mitte. Wcześniej: pustostany otaczające ponurą przestrzeń wokół muru berlińskiego.