Modlitwa o deszcz dla Trumpa
Inauguracja Trumpa była tak miła i normalna. Można zapomnieć, że wieńczy kampanię pełną plugastw
Wszystko było jak zawsze przy okazji inauguracji nowego prezydenta. A nawet jakby bardziej, bo ceremoniał staje się coraz bardziej rozbudowany. Albo tak nam się tylko wydaje dzięki mediom, które pokazują coraz więcej szczegółów. A więc uroczystość zaprzysiężenia z udziałem polityków opozycji, w tym pokonanej kandydatki, uściski rąk, wymiany uśmiechów, a po zaprzysiężeniu parada z Kapitolu do Białego Domu przy akompaniamencie patriotycznych marszów.
Polityczny teatr mający demonstrować jedność narodu wokół Donalda Trumpa i celebrować z dumą fakt, że przekazanie władzy w Ameryce – o czym co chwila przypominali nam komentatorzy CNN – odbywa się znowu pokojowo.
Było podniośle i nawet miło, dzięki obecności licznej rodziny prezydenta, a zwłaszcza jego czarującego 10-letniego syna Barrona. Było tak miło i „normalnie”, że można by zapomnieć, iż od kiedy pamięć żyjących sięga:
– nie było w USA przed wyborami kampanii tak pełnej plugastw. Jak choćby pogróżki przyszłego zwycięzcy, że swoją rywalkę wsadzi do więzienia.
– nie było wyborów prezydenckich kontestowanych tak długo masowymi protestami na ulicach.
– nie było prezydenta cieszącego się na starcie tak niską popularnością, a na wszelką krytykę odgryzającego się tweetami jak mały chłopiec.
– nie było takich obaw na świecie, że nowy prezydent opuści sojuszników Ameryki.
Że jednak nie jest normalnie, że wkroczyliśmy w nieznane, przypominały w piątek tylko protesty w czasie inauguracji – skutecznie izolowane od trasy przejazdu Trumpa – i, co ciekawe, samo przemówienie prezydenta.
Niepodobne do tych, które wygłaszali jego poprzednicy w ostatnich dekadach rosnącej polaryzacji w USA. Pełnych retoryki górnolotnej, ogólnikowej, ale podkreślających motyw narodowej zgody, pojednania z politycznymi przeciwnikami, których się pokonało, ale z którymi się pragnie współpracować.
Mowa Trumpa była powtórzeniem jego wystąpień z kampanii. Skierowanych do jego „twardych” fanów, gniewnych, atakujących elity w Waszyngtonie i roztaczających ponurą wizję „amerykańskiej masakry” (bieda, przestępczość, epidemia narkotyków, wyzysk kraju przez zagranicę itd.), której kres położą dopiero jego rządy.
Przemówienie obfitowało w obietnice rozwiązania wszystkich problemów kraju: nikomu nie będzie brakowało pracy, wszystkim się poprawi, zbudujemy nowe mosty, drogi i lotniska, wszyscy będą bezpieczni. W dniu inauguracji poprzedni prezydenci nie składali tak daleko idących przyrzeczeń. Trump podjął zobowiązania, z których Amerykanie będą go rozliczać.
Jeden z pastorów zauważył, że kiedy prezydent stanął na mównicy, spadł deszcz, co oznacza Boże błogosławieństwo. Większość Amerykanów ze zrozumiałych względów woli, żeby rzeczywiście mu się poszczęściło. Powinni modlić się o deszcz, by jego populistyczne obietnice się ziściły.
Natomiast światu Trump nie miał nic pocieszającego do powiedzenia. Podkreślanie, że liczyć się będą dla niego przede wszystkim „amerykańskie interesy” – którymi kierowali się poprzedni prezydenci, ale nie szermowali hasłem „America First” – może potwierdzać, że jego administracja wyrzeka się globalnego przywództwa. Akurat w czasach rosnącego chaosu, kiedy świat go potrzebuje.