Co łączy Licheń i Skopje, stolicę Macedonii? Całkiem sporo. Licheńska katedra jest megalomańską i barbarzyńską manifestacją polskiej swojskości, czegoś, co w nas siedzi i czym chcielibyśmy zamachać przed oczami światu. Skopje jest tym samym, tylko w o wiele większej skali.
Człowiek, który niczego się nie spodziewa, po wejściu do centrum Skopje doznaje opadu szczęki jak postać z kreskówki. Centrum przerobione zostało w odpustową wersję starożytnych Aten i Rzymu. Wzdłuż Wardaru pobudowano budynki wyglądające jak z ekranizacji „Quo Vadis” z lat 50. Modernistycznym kamienicom podoklejano starożytne fasady.
Skopje to nie jest wielkie miasto i miejsca w nim zbyt dużo nie ma, łuk triumfalny postawiono więc pomiędzy potitowskim blokiem a połupanym kwietnikiem. W centrum miasta silą się w mękach na klasycyzm białe figury starożytnych wodzów i władców, kiczowate, aż bolą oczy, a spod tego wszystkiego tryskają kolorowo podświetlone fontanienki. Wygląda to tak groteskowo, że zwiedzający ma wrażenie, że ktoś go tu robi mocno w balona i że uczestniczy w przedsięwzięciu typu „Ukryta kamera” zaaranżowanym z rozmachem „Truman Show”.
Wszystko to dlatego, że rządząca konserwatywna VMRO-DPMNE dokręciła do słowiańskiej historii kraju starożytną tradycję, sięgającą Filipa i Aleksandra. Słowianie też są obecni, i ich pokracznie nieco wyrzeźbione, wąsate figury, poustawiane na moście przerzuconym przez Wardar, przeplatają się z figurami ludzi w togach i sandałach. Do wspólnego worka wrzucono wszystkich, którzy w jakikolwiek sposób mieli cokolwiek wspólnego z Macedonią, z cesarzem Justynianem włącznie.
Można z wypiekami czytać o tym, jak to na lotnisku w Skopje (imienia, rzecz jasna, Aleksandra Wielkiego) witano księcia żyjącego w Pakistanie ludu Hunzu: rzekomych potomków wojowników Aleksandra, którzy, jak wiadomo, dotarli aż do Baktrii i Indii.