Greckie władze przywiozły ich tu autobusami, między innymi z Aten i Salonik. Autobusy, puste już, stoją w szczerym polu, kierowcy palą papierosy i rozmawiają z policjantami nudzącymi się przy swoich radiowozach. Uchodźcom na spotkanie wychodzą wolontariusze. Witają, prowadzą do punktów, w których można dostać wodę, ubranie, doraźną pomoc.
Pan Lazarus postawił dla nich budę z fast-foodem. – Za darmo – mówi – nie mam dla nich nic. Niedrogo – tak, ale za darmo – nie. Ja też jestem biedny człowiek, jak oni. Poza tym – zatacza szeroko ręką – tu są moje pola. I przychodzę ja któregoś dnia na pole, a tam pogryziona kukurydza. Patrz pan – otwiera bagażnik, a tam faktycznie kukurydza. Pogryziona. – I kto mi za to zapłaci?
– No właśnie – pytam – kto?
– Nie wiem. Państwo? No bo oni, ci imigranci, to niby z czego… – wzrusza ramionami.
– Ja też byłem kiedyś imigrantem – dodaje Lazarus po niemiecku. – Ale porządnym! Przestrzegałem wszystkich praw! A oni mi tę kukurydzę, o… – macha mi przed oczami pogryzioną kolbą i wraca do swojego fast-fooda.
Niektórzy uchodźcy zresztą zachodzą do Lazarusa. Mają jeszcze jakieś pieniądze i chcą zjeść coś na ciepło. Lazarus dwoi się i troi, szykuje gyrosy, odbija sobie pogryzioną kukurydzę. Inni podchodzą do wolontariuszy. Biorą wodę, przebierają się. Dziękują wylewnie. Pomagam sortować buty przy furgonetkach z darami, a później noszę je do stanowisk.
– Ale wyrzucaj te kiepskie – mówi mi zmęczonym i nieco zblazowanym głosem dziewczyna, która dyryguje pracą. – I tak ich nie wezmą. Po co im kiepskie buty.
Wolontariusze tutaj, w pogranicznym Idomeni, to nie żaden NGO, to po prostu lokalsi, którzy pomagają uchodźcom już od dawna. Nie chcą nawet rejestrować stowarzyszenia, choć ułatwiłoby to przyjmowanie darów i wpłat. Twierdzą, że gdy pojawią się ramy prawne, zaczną się kłótnie i niesnaski. A tak – każdy jest szefem, każdy pracuje, o ile uważa, że powinien. Nikt nie ma do nikogo pretensji, a na stanowisku zawsze ktoś jest. Z własnej woli.
– Stoimy tutaj już od roku – mówi jedna z nich, Christina. – Bo oni już od dawna tędy idą. To tylko wy, media, żeście się teraz dopiero obudzili. Brawo. Ale dobre i to.
*
Greccy policjanci grupują ludzi po 50 osób. Imigranci stoją w świetle latarni, po czym gliniarze krzyczą: go, go, go! I migranci ruszają w stronę macedońskiej granicy. Konkretnie – w stronę przerwy w ciągu zwojów drutu kolczastego. Idą powoli, między greckimi policjantami. Grecy są w porządku. Przybijają piątki z dziećmi, uśmiechają się. Macedończycy po drugiej stronie drutu kolczastego noszą mundury polowe i karabiny, ale też się uśmiechają.
– Welcome, welcome – mówią. Słychać szum silników autokarów, które czekają już na uchodźców po drugiej stronie granicy.
– A co będzie – pytam macedońskiego żołnierza – jeśli ja też przejdę razem z nimi?
– A skąd jesteś? – pyta. – Z Polski? Damy ci 100 euro kary i deportujemy do Grecji. Co, prasa? To ci jeszcze dorzucimy za brak akredytacji! – śmieje się i klepie mnie po plecach. – Musisz, chłopie, przez oficjalną granicę. Sorry.
– Ile ludzi tędy przechodzi, tak mniej więcej? – podchodzi do nas jakiś anglojęzyczny dziennikarz.
Macedoński żołnierz i grecki policjant, który przysłuchuje się rozmowie, zamyślają się:
– Średnio jakieś 3000–5000 ludzi.
– Na tydzień?
Patrzą na niego jak na idiotę:
– Dziennie!
– Bałkany to miękkie podbrzusze Europy – rzuca niezłym angielskim grecki policjant. – Zna pan to? Tutaj, proszę pana, nie chodzi o nas. Chodzi o was.
– Na szczęście – mruczy Macedończyk.
*
Z Macedonii uchodźcy ciągną do Serbii. Autobusy spod pogranicznej Gewgelii wiozą ich w okolice macedońskiego Lojane, skąd piechotą idą na leżący po serbskiej stronie Miratovac. To samo co w Grecji: mundurowi po obu stronach: welcome, goodbye, thank you. Zarówno Lojane, jak i Miratovac zamieszkane są przez muzułmańskich Albańczyków. Kolumny uchodźców mijają muzułmański cmentarz i cieszą się: swoi! Cykają mu zdjęcia komórkami. Widzą minaret – też cykają. Ale do meczetu rzadko zachodzą. Rozmawiam z panem Samirem. W kraju katolickim byłby kościelnym, w islamskim – jak go nazwać? Meczetowym? W każdym razie pan Samir jest tu od wszystkiego. Teraz naprawia w meczecie dach. Smołuje, potem położy dachówki.
– Dawniej – mówił – gdy tu pomocy żadnej nie było, to cały ogródek przy meczecie był pełny. Zimą spali w świątyni. Ludzie gotowali jedzenie, przynosili. Teraz pomocy jest więcej, dostają jedzenie i wodę, ciepło jest – więc raczej nas omijają. Czasem kilku przyjdzie na nabożeństwo. Tak z jeden na pięćdziesięciu naszych, a i to nie zawsze.
Siedzimy pod daszkiem, przy fontannie do rytualnego obmywania, i pijemy kawę. Hodża zwołał już wszystkich na nabożeństwo przez głośnik na minarecie, i ceremonia właśnie się zaczyna. Mimo że uchodźcy ciągną przez wieś, do meczetu nie zachodzi nikt. Ze wsi zresztą też prawie nikt, poza kilkoma lokalnymi staruszkami w białych, jajowatych czapkach na głowach.
– No widzisz – wzrusza ramionami pan Samir. – Jak trwoga, to do Boga. A tak, to… – macha ręką.
– A pan idzie? – pytam.
– Eee – uśmiecha się. – Ja się już nachodziłem. I znowu nie aż taki wierzący jestem.
*
Szlak imigrantów, jak wszędzie, znaczą setki wyrzuconych butelek po wodzie, papierków, torebek, skórek od bananów. Nie ma się co spodziewać, że wielka wędrówka ludów będzie specjalnie estetyczna i że migranci będą taszczyli za sobą przenośne kosze na śmieci. Trudno też się jednak dziwić narzekaniom lokalnych mieszkańców, którzy kręcą głowami: zgadnijcie, kto to teraz będzie musiał posprzątać?
Są jednak wyrozumiali.
– Jesteśmy Albańczykami – mówi starszy pan stojący przy płocie. – My też w ciągu ostatnich lat musieliśmy uciekać, i to nie raz i nie dwa. My też jesteśmy muzułmanami, których nikt nie chce. Więc jak mamy ich nie rozumieć?
– Czy pomagamy migrantom? Jasne! Bardziej niż pomagamy! – entuzjazmuje się Tarek, dwudziestoparolatek z Miratovaca. Wali mnie po plecach z całej siły, aż mi tchu brakuje, bo on Polaków bardzo lubi, bo w Krakowie raz był i, jak się przechwala, poznał tam całe mnóstwo super polskich dziewczyn. – Na przykład – mówi – wozimy ich taksówkami do Preszewa, do centrum imigracyjnego. Za darmo? Nie no, nie za darmo. My też jesteśmy biedni. Ale za grosze!
Faktycznie, taksówki kursują, wzbijają kurz na zapylonych drogach. Faceci z zarejestrowanej w Niemczech organizacji Muslim Helfen, którzy stoją przy drodze i rozdają chleb i wodę, rozwiewają te tumany dłońmi, klnąc na czym świat stoi. Klną też taksówkarze, którzy notorycznie tarasują sobie wzajemnie drogę w wąskich uliczkach albańskiej wioski.
– Przypłynęliśmy z Turcji do Grecji, na wyspę – opowiadają mi chłopaki z Syrii, którzy przy stanowisku Muslim Helfen zrobili sobie postój. – Pontonami. Kto nas przywiózł? Mafia, bracie. Wzięli ponad tysiąc dolarów od osoby, wsadzili do pontonu. Mówili „godzinka i Grecja”. A my kilka godzin płynęliśmy, a następnych kilka staliśmy przy tej greckiej wyspie, zanim nas wpuścili. Noc, zimno, wiatr, mokro. Dzieci w środku, a my dookoła. I powiedz mi teraz, bracie – pyta mnie jeden z Syryjczyków – czemu to musi być przez morze? Przecież moglibyśmy przez Turcję, na piechotę. Ale nie! Komuś zależy na tym, żeby przez wodę. Żeby mafia mogła zarobić!
*
W „one stop centre” pod Preszewem migranci odpoczywają, myją się. Rejestrują – i jadą dalej. Grecja, Macedonia, Serbia, całe Bałkany – to tylko kraje przerzutowe, które ułatwiają uchodźcom ten przerzut jak mogą. Przewożą od granicy do granicy autobusami, byle jak najszybciej pozbyć się gorącego kartofla. Najwięcej uchodźców chce do Niemiec. Angela Merkel robi wśród nich za kogoś w rodzaju symbolu Europy-matki, która przytuli każdego do europejskiego serca, da przyszłość, porządek i pokój. Są też tacy, którzy twierdzą, że jednak w Niemczech już niedługo zrobi się zbyt tłoczno, więc może gdzie indziej? Norwegia, Szwecja – o, tam jest spokojnie. Ci poubierani jak hipsterzy, bo i takich jest sporo, marzą o Holandii. Wolność, swoboda, liberalne społeczeństwo. Nie to, co w ich rodzinnych stronach. Trzydziestolatek, który zażądza „one step centre”, opowiada, że Syryjczycy przychodzą głównie z rodzinami. Afgańczycy – to raczej młode chłopaki, samotni, idący po lepsze życie. Syryjczyków pewnie przyjmą na Zachodzie, Afgańczyków – Nie wiem… – wzrusza ramionami. – Ale cóż: chcą, niech idą. Nie jestem od tego, żeby ich oceniać. Jestem po to, żeby im pomagać.
Imigranci, zarejestrowani, wychodzą z „one stop centre” i wsiadają do autobusów. Kierowcy dogaszają papierosy, wyrzucają je przez okna na ziemię. I tak tu śmieci od cholery, i tak ktoś to kiedyś będzie musiał posprzątać. Zapuszczają silniki, zawracają szeroko na pylistym majdanie, i wyjeżdżają na północ. Do granicy.
*
W Horgoš, na przejściu z Węgrami, poruszenie. Zamknęli dawną, dziką granicę, tę dziurę w płocie Viktora Orbána, przez którą wcześniej odbywał się kontrolowany przeciek uchodźców. Zastawili ją towarowym wagonem, owleczonym drutem kolczastym. – Jak z „Mad Maxa” – mruczy znajomy dziennikarz, który stoi obok. Węgierscy policjanci są zmęczeni jak diabli, mówią, że od dwunastu godzin nikt ich nie zmienia, a tu słońce, upał, znużenie. Niektórzy trzymają w dłoniach rozpylacze gazu pieprzowego. – Używaliście ich już? – pytam. – Eee – odpowiadają. – To raczej spokojni ludzie. No, ale na wszelki wypadek.
Po jednej więc stronie węgierscy policjanci, wyglądający jak ucieleśnienie militarnego ordnungu: polowe furażerki, postawa na baczność, ręce za plecami, rozstawieni co parę metrów, miny profesjonalnie obojętne, po drugiej – dzikie obozowiska migrantów, butelki, torebki, śpiwory, koce. Pomiędzy nimi – lśniący, metalowy płot i zwoje drutu. Policjantom spod furażerek spływa pot. Co chwila pociągają z butelek z wodą. Teraz zaopatrzenie już jest okej, ale jeszcze jakiś czas temu to wolontariusze, którzy pomagali uchodźcom, dawali im pić i czasem coś ciepłego w nocy.
Wielu gliniarzy nosi czarne okulary.
– Myślisz, że mnie jest komfortowo patrzeć im w oczy? – mówi mi półgłosem jeden z policjantów. – Co, my ludźmi nie jesteśmy?
*
Pograniczne, węgierskie obozy w Röszke już zostały zlikwidowane, w tym ten tymczasowy, wołający o pomstę do nieba, ten kawał węgierskiego stepu otoczony policjantami, koczowisko, z którego próbowano uciekać gdzie się da: w kukurydzę, na autostradę, gdziekolwiek. To właśnie tam węgierska dziennikarka kopała uciekających. Teraz w Röszke jest pusto i powiewa wiatr. Puste stoją wojskowe, obozowe namioty, puste autobusy, które wcześniej rozwoziły uchodźców. Wszechobecne śmieci porządnie posprzątano. Węgry zamknęły granicę.
Dzień jej zamknięcia wyglądał dramatycznie. Do ostatniej chwili Serbowie dowozili Węgrom kolejne autobusy ludzi. Objuczeni tobołami uchodźcy biegiem puszczali się po asfalcie, w stronę odrutowanego przejścia, które w czasach świętego spokoju służy za przejście dla ruchu lokalnego. Biegły młode chłopaki, biegły dziewczyny, matki z dziećmi, staruszki w chustach, staruszkowie. Wolontariusze uspokajali: nie spieszcie się, wszystko okej, granica otwarta. Niektórzy pomagali im nieść pakunki. Wystraszone dzieci przechodziły na węgierską stronę w jaskrawym świetle telewizyjnych jupiterów, przy cykaniu migawek, pod ostrzałem z długich obiektywów. Zasłaniały twarze dłońmi. Druty kolczaste rzucały cienie na twarze. Ale ci, którzy przeszli – mieli szczęście. Bo nie wszyscy zdążyli: w środku nocy Węgrzy zamknęli granicę. Dla świętego spokoju, żeby nie dopuścić do awantur, powiedzieli, że być może otworzą ją jutro. Na przejściu granicznym, pod zamkniętym sklepem wolnocłowym, między polami kukurydzy, zostały setki bezradnych ludzi, a serbskie autobusy ciągle wpompowywały nowych.
– Jakoś damy radę – mamrotali przerażeni wolontariusze, na których barkach pozostała cała odpowiedzialność. – Mamy jakieś namioty…
*
Na drugi dzień koczowisko pod Horgoš wyglądało już jak oblężnicze miasteczko. Uchodźcy weszli na główne przejście graniczne, przy autostradzie. Węgrzy ustawili na nim płot spięty chromowanymi łańcuchami. W tłumie, między namiotami, karimatami i śpiworami, utknęli kierowcy ciężarówek. Czesi, Łotysze, Słowacy, Macedończycy. Niektórzy dzielili się z uchodźcami papierosami, inni klęli.
– Panie, co to będzie? – pytał mnie wystraszony Słowak z Trnavy. – Przecież tu jeszcze podobno autobusami tych talibów wiozą…
Po jakimś czasie Węgrzy otworzyli inne przejścia, i ciężarówki, potrąbując, wydostały się spomiędzy ludzi, rozjechały wzdłuż płotu, sprawdzając na GPS-ach, gdzie tu są najbliższe przejścia. Szukając przesmyków na północ, z dzikich Bałkanów do spokojnej środkowej Europy.
*
Na drugi dzień było jeszcze spokojnie. Ludzie krzyczeli „Merkel, help us” i „Merkel, where are you”, ale nie wolno było nawet bić dłońmi w parkan: zabraniał prowodyr protestów, wątławy nieco chłopaczek w okularach. Miało być spokojnie. Ale kręcili się już tacy, którzy sprawdzali, jak bardzo płot jest mocny, czy da się go przewrócić. Gdy podchodzili serbscy policjanci, rozlegał się szept „police, police”, i ci, którzy sprawdzali – znikali w tłumie. Na trzeci dzień jednak doszło do eksplozji. Musiało dojść.
*
Bo bańka pęczniała, ciągle napływali ludzie.
– Czy granica otwarta? – pytał mnie chłopak, który razem ze swoją dziewczyną dociągnął tutaj, jak mi potem powiedział, spod gruzów swojego spalonego domu na północy Syrii. Pokręciłem głową. Chłopakowi zaszkliły się oczy...
– A kiedy otworzą? – spytał. Rozłożyłem ręce. – Może za parę dni. Może nigdy – odpowiedziałem. – Parę dni? – Prawie krzyknął, nie przyjmując nawet do wiadomości, że „nigdy”. Usiadł ciężko na krawężniku. Dziewczyna patrzyła na niego ze smutkiem.
Wokół ciągnęli Syryjczycy, Afgańczycy, Irakijczycy, Kurdowie, Pakistańczycy. Trochę Somalijczyków i Erytrejczyków. Jeden – z zawodu kierowca. Drugi – inżynier. Trzecia – studentka prawa. Czwarty – handlarz. Jeszcze kto inny – budowlaniec. Lekarz z Iraku szedł do rodziny w Finlandii. Punkówa z Syrii – do matki w Kopenhadze. Piekarz, też z Syrii – do szwagra w Niemczech. Grupy wesołych chłopaczków z Pakistanu i Afganistanu – gdziekolwiek, byle na Zachód. Mieli praktycznie zerowe szanse na otrzymanie pozwolenia na pobyt w UE, ale nie mówiłem im tego, choć może powinienem. Erfan był tureckim Kurdem. Był inżynierem po uniwerku w Teheranie, ale tak naprawdę chciał być fryzjerem-stylistą. Miał w tureckim Kurdystanie nieformalny salonik fryzjerski i, jak opowiadał, rozgrzebaną karierę pisarską. Był gejem, a do tego ateistą – i nie robił z tego tajemnicy. Włosy miał spięte w kok, a kok – ufarbowany.
– I co – pytałem półgłosem. – Czy ci ludzie… uchodźcy, muzułmanie przecież, konserwatyści, akceptują cię? Nie czujesz się zagrożony?
– Nie – powiedział. – Tutaj nie mam problemów. Ale mój ojciec jest mułłą. Ciągle mi mówi, że jeśli nie zacznę chodzić do meczetu, to Allah mnie zabije, i dobrze zrobi. Że spalą mnie płomienie w piekle. To przed nim uciekam, przed ojcem. Poza tym to nasze społeczeństwo… – westchnął. – Takie konserwatywne. Niech oni idą do tej Europy – mówił. – Niech się uczą tolerancji, wolności. Ja sam – opowiadał – idę do Holandii. Albo do Niemiec. Nie wiem. Otworzę salon fryzjerski, a może pójdę na nowe studia… Nie wiem. Rodziny, kontaktów – nie mam żadnych. Będzie, co ma być.
Nie chciałem mu mówić, że jego szanse na stały pobyt są mniej więcej takie, jak szanse wesołych afgańskich chłopaczków. Obywatel natowskiej Turcji to kiepski kandydat na uchodźcę.
*
No więc tak, to wszystko w końcu musiało eksplodować. Ludzie masowo gromadzili się na dzikim polu, rozchodzili po okolicznych wsiach, rozsiadali pod drzewami, wykupywali cały asortyment ze sklepów i stacji benzynowych. Porządni, węgierskojęzyczni obywatele serbskiej Wojwodiny wychodzili przed swoje wypielęgnowane ogródki, zakładali ręce na biodra i patrzyli, jak liżą ich płomienie wojny, która toczy się tysiące kilometrów stąd. Jak dotarło do ich spokojnego Hobbitonu coś, co do tej pory widzieli tylko w telewizji. Jak słowa Asad, ISIS, Irak, Kurdystan – przestają być słowami z żółtego paska u dołu ekranu, a stają się żywym ciałem, które przeciąga im po ulicach przed domami.
A w uchodźcach frustracja rosła. I tak dziwiłem się, że tak powoli. Dziwiłem się, że tylko kilka osób poszło w pola, w szkodę, narwać sobie papryki i winogron. Że nikt tu nikomu nie dał jeszcze w pysk. Nawet węgierskim policjantom stojącym za orbánowskim płotem nie ubliżano. Dwóch chłopaków wymyślało tylko stojącemu obok nich tłumaczowi z arabskiego. Wyzywano go od zdrajców. Wytatuowany chłopak, któremu dziko z oczu patrzyło, podnosił w górę metalowe taczki.
– Na tych taczkach – krzyczał – przywiozłem tu kalekę, którego spotkałem w Istambule. Siedzi tam, w namiocie. Wyłaź! – krzyczał, ale kaleka nie chciał wyłazić. Zasunął wejście do namiotu i pokrzykiwał, żeby ten wytatuowany przestał się wydurniać. Ale tamten nie przestawał. Tłumacz w końcu dał się sprowokować i pyskówka rozjątrzyła się na dobre. Przez chwilę wzbudziła zainteresowanie ludzi, znużonych trasą, a później bezczynnością, a później zaczęto machać z lekceważeniem rękami i kręcić głowami.
– Idioci – mówili ludzie i rozchodzili się.
*
Zamieszki zaczęły się nazajutrz. Obrzuceni kamieniami Węgrzy odpowiedzieli gazem i armatkami wodnymi. Uchodźcy podpalili kilka opon, które czort wie skąd wzięli. Kotłowanina trwała jakiś czas. Później przyjechało na sygnale serbskie pogotowie. Lekarze otworzyli drzwi i wpadli w obłoki gazu. Imigranci, sami od gazu zapłakani, rzucili się im przemywać oczy wodą. Po chwili płakali i kasłali już wszyscy, i wszyscy sobie przemywali oczy: lekarze migrantom i migranci lekarzom. Dojechała serbska policja i odgrodziła protestujących od Węgrów. Imigranci uznali Serbów za swych obrońców. Zaczęli bić policjantom brawo i skandować: „Serbia, Serbia!”. Podobno nawet rzucali się Serbów całować. Od tej pory między serbską policją i imigrantami była mocna sztama. W środku nocy imigranci tłukli pod posterunkami zmęczonych Madziarów butelkami o asfalt, hałasując jak sto diabłów i nie dając im spać. Skandowali „thank you, Serbia”. Serbowie siedzieli na granicy, rozparci, wyluzowani, a za nimi, za siatką, spięci i na baczność – stali Węgrzy i słaniali się na nogach ze zmęczenia.
Życie na horgoszskim, granicznym koczowisku, wróciło do normy. Wolontariusze roznosili wodę, przygotowywano jedzenie, sanitariusze opatrywali poranione stopy, dawali lekarstwa. Telewizje zaczęły zwijać majdany i znów tylko pojedynczy reporterzy zaczęli się kręcić między ludźmi, wypytując o ich historie. Zaczęła się obozowa nuda, więc niektórzy fotografowie, w poszukiwaniu dramatycznego ujęcia, ładowali się z obiektywami do namiotów. W świat poszły nagrania z zamieszek, żółte paski poleciały w dole ekranów. O spokojnej codzienności, o tym, że bijatyka w obozowisku to wyjątek z atmosfery zmęczenia, niepewności i zwykłej, ludzkiej życzliwości – nie dowiedział się prawie nikt. Ale z zewnątrz ten tłum, to kłębowisko, śpiące pod gołym niebem, owinięte w śpiwory, koce, kurtki, błyszczące termiczne folie, te nagie stopy tysiącami wystające spod okryć – robiły wrażenie. Bo tak właśnie wyglądała wędrówka ludów. Tak: w śmieciach, w ścisku, w zaduchu. W środku nocy przyjechała do Horgoš furgonetka z katolickiej parafii w Ołomuńcu, z darami i dziesiątką morawskich wolontariuszy w czerwonych podkoszulkach z parafialnym logo. Ołomuńczycy wysiedli i stali teraz z nietęgimi minami, skupieni wokół furgonetki jak kurczęta przy matce. Rozglądali się szeroko otwartymi oczami.
*
Ale przynajmniej nowi uchodźcy przestali napływać do Horgoš. Chorwacja ogłosiła, że otwiera szlak, kierowano więc ich teraz na pograniczne Šid i Bezdan. W Šid uchodźcy ciągnęli w stronę Unii Europejskiej przez kukurydziane pola. Przekraczanie granicy wyglądało surrealistycznie: sznur ludzi podchodził do chorwackich radiowozów ustawionych w samym środku pustej równiny. Dookoła było płasko prawie po horyzont. Tłum ustawiał się w kilkudziesięcioosobowych grupach. Policjanci otwierali drzwi furgonetek, i uchodźcy posłusznie wchodzili do środka. Wieźli ich do Tovarnika, wioski leżącej po chorwackiej stronie.
Wiejscy, lokalni gliniarze, wyglądali na ciężko skołowanych faktem, że nagle okolica ich komisariatu i lokalnego kościółka rozświetliła się światłami reflektorów i zaroiła od mikrofonów z logami wielkich światowych stacji, znanych im do tej pory wyłącznie z kablówki. Trochę burczeli i nie bardzo wiedzieli, jak się zachowywać. Ale rejestracja i pomoc medyczna przebiegała bardzo sprawnie. Busy, które miały zawieźć ludzi dalej – miały zaraz nadjechać. Miały wieźć ludzi do Zagrzebia. I dalej. Na Zachód. Do istoty Europy, poza jej miękkie podbrzusze.
W knajpie obok, na tarasie, siedzieli lokalni mieszkańcy. Patrzyli na cały ten zamęt, który naraz spadł na ich malutki, spokojny Tovarnik. Spytałem ich o uchodźców. Podnieśli uśmiechnięte twarze znad kufli.
– Uchodźcy? Cudowni, kochani ludzie – powiedział jeden z nich z szerokim uśmiechem. – Pomóżmy im, i niech sobie idą stąd jak najprędzej.