We wtorek rosyjskie ministerstwo spraw zagranicznych poinformowało, że Moskwa przestaje uczestniczyć we wspólnej z Zachodem grupie konsultacyjnej do spraw Traktatu o Konwencjonalnych Siłach Zbrojnych w Europie (CFE). Traktat ten, zawarty jeszcze w 1990 r. – w okresie gorbaczowowskiej pierestrojki – określał limity czołgów i armat, jakie ówczesne kraje mogą posiadać. Co najważniejsze, wiązał się także ze środkami budowy zaufania: kraje były zobowiązane do przejrzystości zbrojeń, wzajemnego uprzedzania się o manewrach, a nawet inspekcji na terytorium partnera.
Od dawna Rosja w praktyce i tak bojkotowała ten traktat. O co więc chodzi? Oficjalne i publiczne jego odepchnięcie oznacza sytuację nową. Ważne jest bowiem rosyjskie uzasadnienie: to kraje NATO – twierdzi Moskwa – faktycznie omijały postanowienia CFE poprzez rozszerzenie Sojuszu na Wschód. Winne jest NATO wskutek swej agresywnej polityki.
To rozumowanie podziela jakaś część opinii na Zachodzie. Na przykład John J. Mearsheimer, znany i wpływowy profesor nauk politycznych na Uniwersytecie w Chicago, który w równie znanym i wpływowym dwumiesięczniku „Foreign Affairs” w ogóle twierdzi, że za obecny kryzys ukraiński odpowiada Zachód. Zamiast uznać, że ZSRR, a później Rosja panuje w znacznej części Europy, pogodzić się z realiami i siedzieć cicho – Zachód rozpoczął ekspansję i przyjął do swego grona kraje, których obecność w tym gronie Rosję irytuje.
A co gorsza, zaczął i Ukrainie obiecywać członkostwo UE, czego już Rosja nie mogła ścierpieć. Przecież – pisał Mearsheimer – geopolityka ma swoje prawa. Każde z mocarstw żąda przyjaznego sobie rządu w sąsiadujących z nim krajach, także Stany Zjednoczone, które mają tzw. doktrynę Monroe’a (od nazwiska prezydenta Jamesa Monroe’a, który prawie 200 lat temu zapowiedział, że USA nie będą tolerować koło siebie nieprzyjaznych kolonii europejskich).
Przywołuję artykuł Mearsheimera dlatego, że ostatnio powtórzył on swoje tezy zachwyconej dziennikarce telewizji „Russia Today”. Nie można w krótkim komentarzu przedstawić całego błędu i cynizmu rozumowania o podnoszeniu stref wpływów mocarstw do rangi zasady rządzącej światem. Dość powiedzieć, że gdyby tak miało być, to Polska dalej powinna być rozdzielona pomiędzy rosyjskich carów i niemieckich cesarzy. Ameryka nie jest ideałem i jej interwencje w Iraku, Afganistanie czy Libii spowodowały wielkie szkody, a pożytku nie widać. Jednak co innego jest trzymać z nawet kulawą demokracją amerykańską i cywilizacją zachodnią, a co innego żyć w rosyjskiej oligarchii. W Polsce doskonale to wiemy.
Inaczej ta sprawa wygląda z perspektywy naszych partnerów na Zachodzie. Ci zawsze będą kuszeni popularnym w czasach ZSRR bojaźliwym hasłem: „It is better to be red than dead” – lepiej być czerwonym niż martwym. W latach 80. w Europie w ówczesnych Niemczech, w Wielkiej Brytanii i we Włoszech setki tysięcy ludzi w demonstracjach żądały wycofania amerykańskich rakiet „Pershing”, służących obronie kontynentu. Demonstrantów tych w niczym nie niepokoiła obecność analogicznych rakiet radzieckich „SS-20”, na które owe „Pershingi” były odpowiedzią.
Powtórka z tej historii byłaby nieszczęśliwa. Nie ma co napędzać wyścigu zbrojeń, ale nie można sytuacji lekceważyć. Gwarancją naszego pokoju jest silny sojusz, który jasno tłumaczy Rosji, o co nam idzie. Jasno też powinien tłumaczyć sytuację tej części własnej, zachodniej opinii publicznej, którą reprezentuje prof. Mearsheimer.