Światło czerwone: człowieczek z sygnalizacji stoi na baczność. Światło zielone: ten sam ludek statecznym krokiem przechodzi przez jezdnię. W wersji „enerdowskiej” człowieczek jest lepiej zbudowany i nosi kapelusz. Powstała również odmiana żeńska: dziarska kobieta w spódnicy, z włosami zaplecionymi w warkocze. Podobne kobiece symbole w sygnalizacji świetlnej po raz pierwszy pojawiły się w 2000 r. w holenderskim Amersfoort. Dziś – jako Ampelfrauen – zdobywają szturmem miasta niemieckie: Drezno, Bremę czy Kolonię.
W dortmundzkiej dzielnicy Innenstadt-West sfeminizowana ma zostać połowa sygnalizacji świetlnych dla pieszych. Tak przynajmniej chcą miejscowi Zieloni i socjaldemokraci. We wspólnym wniosku do burmistrza tłumaczą, że to logiczna konsekwencja równouprawnienia.
„Mężczyźni i kobiety są równouprawnieni” – czytamy w artykule 3 niemieckiej konstytucji. A rzeczywistość? Według sondażu YouGov na zlecenie agencji prasowej DPA prawie trzy czwarte Niemek jest przekonanych, że muszą być lepsze, by osiągnąć w pracy to samo co mężczyźni. Przepaść w zarobkach właściwie nie zmieniła się od połowy lat 90. Według danych Eurostatu Niemki wciąż zarabiają o 22 proc. mniej niż Niemcy. W Polsce analogiczna różnica to tylko 6 proc., przeciętnie w Unii Europejskiej – 16 proc. W 2012 r. kobiety zajmowały za Odrą niewiele więcej niż co czwarte stanowisko kierownicze (28,6 proc.). Średnia dla Unii to 33 proc. Jeszcze lepiej wypada Polska – 38 proc. Federalne ministerstwo ds. rodziny, seniorów, kobiet i młodzieży samo przyznaje, że w kwestii równouprawnienia jest jeszcze wiele do zrobienia.
Kobieta albo wakat
Na pierwszy rzut oka nie ma o co kruszyć kopii. Kanclerzem Niemiec od dziewięciu lat jest Angela Merkel. W jej gabinecie kobiety stoją na czele pięciu ministerstw, w tym ważnego – i uznawanego do niedawna za typowo męski – resortu obrony. W Bundestagu posłanki wypełniają już ponad jedną trzecią miejsc (w Sejmie – niespełna jedną czwartą). W niektórych regionalnych parlamentach pań jest mniej, ale i tak trzy z 16 niemieckich landów są rządzone przez kobiety.
Na liście najbardziej wpływowych kobiet świata, publikowanej przez amerykański „Forbes”, Merkel od lat zajmuje pierwsze miejsce. Na liście magazynu „Fortune”, obejmującej najbardziej wpływowe kobiety w biznesie, próżno jednak szukać rodaczki pani kanclerz. Przypadek? Raczej odzwierciedlenie pozycji niemieckich kobiet – silnej w polityce, znacznie słabszej w gospodarce i nauce.
Na niemieckich uczelniach tylko co piąty profesor to kobieta. I szybko się to nie zmieni, bo ledwie co czwarta habilitacja jest broniona przez kobietę. Połowa absolwentów tamtejszych szkół wyższych z 2012 r. to panie – pokazują dane Federalnego Urzędu Statystycznego. Ale w tym samym roku wśród osób, które uzyskały tytuł doktora, było już tylko 45 proc. kobiet – mniej niż w Polsce i mniej niż średnio w Unii Europejskiej. Niemiecka Rada Nauki – gremium doradcze władz federalnych i landów – bije na alarm. Chce parytetów płci w szkołach wyższych i pozauczelnianych instytutach badawczych.
W niemieckiej polityce nie ma jednolitych parytetów płci, ale największe ugrupowania same je sobie narzuciły. U Zielonych kluczowe stanowiska – przewodniczących partii i szefów frakcji parlamentarnej – są wręcz obsadzane podwójnie: zawsze przez kobietę i mężczyznę.
Teraz parytety mają pomóc także w innych dziedzinach. Na uczelniach są na razie pieśnią przyszłości. Wielkimi krokami nadchodzą za to w niemieckim biznesie. 11 grudnia rząd Angeli Merkel ma zatwierdzić projekt ustawy w tej sprawie.
Największe niemieckie firmy czeka rewolucja. Od 2016 r. w nowo wybieranych radach nadzorczych udział kobiet ma wynosić co najmniej 30 proc. Jeśli odpowiedniej liczby miejsc nie uda się obsadzić paniami, będą musiały pozostać puste. Przepisy mają dotyczyć około stu przedsiębiorstw notowanych na giełdzie. To jednak nie wszystko. Około 3,5 tys. średnich firm na własną rękę ma sobie wyznaczyć parytety płci w zarządzie, radzie nadzorczej i wśród menedżerów wysokiego szczebla, a także informować o postępach w realizacji tego planu.
„Koniec z parytetem dla mężczyzn” – cieszy się prof. Heribert Prantl, publicysta „Süddeutsche Zeitung”. Do tej pory – przekonuje – w niemieckiej gospodarce też obowiązywał parytet płci przewidujący, że prawie 100 proc. najwyższych stanowisk obejmują mężczyźni.
To oczywiście przesada, ale coś jest na rzeczy. Udział kobiet w radach nadzorczych stu największych niemieckich przedsiębiorstw to niewiele ponad 15 proc., w zarządach – niespełna 5 proc. Spójrzmy na pięć największych niemieckich koncernów: Volkswagen, Eon, Daimler, BMW i Siemens. W żadnym z nich ani na czele zarządu, ani rady nadzorczej nie znajdziemy kobiety.
Chadecy Angeli Merkel długo liczyli na to, że wystarczą apele do przedsiębiorców. Teraz jednak ugięli się pod presją współrządzących socjaldemokratów. Manuela Schwesig, lewicowa minister ds. rodziny, seniorów, kobiet i młodzieży, liczy, że dzięki parytetowi uda się poprawić szanse awansu kobiet i uczynić rynek pracy bardziej sprawiedliwym. Projekt ustawy – bądź co bądź ingerującej w wolność gospodarczą – wpisuje się przy tym w szerszy europejski trend.
Norweski wzorzec
Pierwsza była Norwegia. Władze w Oslo już w 2003 r. ustanowiły 40-proc. parytet płci dla rad nadzorczych przedsiębiorstw notowanych na giełdzie. Pięć lat później zaczęły obowiązywać surowe sankcje, obejmujące nawet możliwość rozwiązania spółki, która nie podporządkowała się nowym regułom.
Śladem Norwegii poszły inne kraje: Hiszpania, Francja, Belgia, Holandia, Włochy, Islandia. Z reguły dla kobiet rezerwowano co najmniej 30 proc. miejsc w radach nadzorczych i/lub zarządach. Różny był czas, który dano firmom na dostosowanie się do nowych przepisów, i różny katalog sankcji za ich złamanie. W większości państw jeszcze za wcześnie na bilans.
W przypadku Norwegii pierwsze wnioski są już możliwe. Nie spełniły się pesymistyczne przepowiednie o spadkach na giełdzie i ucieczce zagranicznych inwestorów. Instytut Badań nad Przyszłością Pracy (IZA) w Bonn postanowił jednak sprawdzić coś innego – czy parytet poprawił sytuację kobiet w norweskim biznesie. Efektem jest tegoroczny raport „Przełamywanie szklanego sufitu?”.
Owszem, na samym szczycie korporacyjnej drabiny przybyło pań i zmniejszyła się różnica w zarobkach kobiet i mężczyzn – twierdzą autorki raportu. Poniżej szczebla objętego parytetem kobiety nie odniosły jednak znaczących korzyści – ani jeśli chodzi o zarobki, ani pod względem dostępu do wysokich stanowisk. Reforma nie wpłynęła też na plany matrymonialne czy macierzyńskie Norweżek, które decydują się na karierę w biznesie. Takie są wnioski po kilku latach, bo na efekty długofalowe jeszcze za wcześnie.
Reformie w Norwegii towarzyszyły obawy, że trudno będzie znaleźć w krótkim czasie odpowiednią liczbę kandydatek do obsadzenia miejsc przewidzianych parytetem. Kobiety wchodzące do rad nadzorczych w ostatnich latach są jednak – przynajmniej na papierze – lepiej wykwalifikowane niż ich poprzedniczki. Przeciwnicy parytetów mają wytłumaczenie: niewielka liczba kobiet obsadziła po kilka lub więcej rad nadzorczych. Zjawisko to nazwano fenomenem złotych spódniczek. Wykształciła się grupa około 20 kobiet, których jedynym źródłem dochodu jest praca w gremiach nadzorczych i które otrzymują tak dużo dobrych ofert, że mogą wybierać – tłumaczy prof. Morten Huse z Norweskiej Szkoły Biznesu (BI) w Oslo. Zajmują ok. 10 proc. miejsc w radach nadzorczych przypadających kobietom.
W dużych Niemczech zapotrzebowanie na „złote spódniczki” będzie mniejsze niż w pięciomilionowej Norwegii – można usłyszeć. Największe firmy, jak Deutsche Bank, przypuszczalnie będą jednak ściągać do rady nadzorczej cudzoziemki. Dwie trzecie Niemców cieszy się z reformy – wynika z sondażu ośrodka Emnid dla telewizji N24. Większość badanych wątpi zarazem, czy parytet zwiększy rzeczywiste równouprawnienie. I chyba słusznie, bo łatwiej zmienić prawo niż mentalność.
Przez dziesięciolecia życie niemieckich kobiet było wyznaczane przez 3K: Kinder, Küche, Kirche – dzieci, kuchnię i kościół. Wprawdzie po pierwszej wojnie światowej Niemki mogły wybierać posłów do Reichstagu i same kandydować, ale w czasach Trzeciej Rzeszy de facto utraciły bierne prawo wyborcze. NSDAP – jedyna działająca oficjalnie partia – nie wystawiała pań na swoich listach. Hitler miejsce kobiet widział u boku mężów. Tym, które urodziły co najmniej czwórkę dzieci, naziści wręczali Krzyż Honorowy Niemieckiej Matki.
Dziś hasło 3K coraz częściej bywa lansowane w innej formie. „Karriere, Kinder, Küche” (Kariera, dzieci, kuchnia) to tytuł książki z 2012 r., napisanej przez Birgit Lechtermann i Sandrę Milden. Autorki oddają głos celebrytkom ze świata polityki, gospodarki, sportu i kultury. Te zaś opowiadają, w jaki sposób udało im się pogodzić pracę z wychowaniem dzieci.
Imponującą karierę – mimo siedmiorga dzieci – robi też minister obrony Ursula von der Leyen. Wielu widzi w niej najpoważniejszą kandydatkę na kolejną panią kanclerz. Na forach internetowych nie brak jednak głosów zazdrości. Von der Leyen może sobie pozwolić na zatrudnienie dziesięciu osób do pomocy – twierdzą krytycy. Nie dla wszystkich pani minister jest więc reprezentatywnym przykładem. 60 proc. pracujących Niemców nie wierzy, że w ich kraju kobiety z dziećmi mogą zrobić karierę – wynika z raportu instytutu GfK i dziennika „Financial Times Deutschland” z 2012 r.
Efekt? „Jedni zdają się żyć tylko dla samych siebie, drudzy tylko dla swoich dzieci” – zauważa Cécile Calla, francuska dziennikarka od lat mieszkająca w Berlinie. We Francji – przekonuje Calla w książce „Tour de Franz” – można urodzić dziecko i po trzech lub czterech miesiącach wrócić do pracy bez obaw, że będzie się uchodzić za wyrodną matkę. W Niemczech pokutuje zaś przekonanie, że ktoś, kto decyduje się na potomstwo, musi zrezygnować z kariery.
Wiele Niemek wybiera więc karierę. Niemal co czwarta w wieku od 40 do 44 lat nie ma dzieci. W elitach akademickich problem jest jeszcze poważniejszy. Spośród niemieckich pań profesor dzieci nie ma prawie połowa.
Wybór macierzyństwa to z kolei często długa przerwa w karierze. Matki – także pod wpływem presji społecznej – niechętnie oddają bowiem małe dzieci w obce ręce. Tylko co trzecia Niemka z dzieckiem poniżej trzech lat jest aktywna zawodowo. Pracujących ojców jest zaś ponad 80 proc. – niezależnie od wieku latorośli. Jeśli Niemka z niepełnoletnim dzieckiem decyduje się pracować, zwykle (69 proc.) jest to zajęcie w niepełnym wymiarze godzin. Niepełny etat ma tymczasem zaledwie 6 proc. ojców. Takie dane za 2012 r. przedstawia Federalny Urząd Statystyczny.
Równiejsza NRD
„Niemieckie społeczeństwo, które tak dużą wagę przywiązuje do równouprawnienia i uważa za staroświecką sytuację, kiedy mężczyzna zaprasza kobietę do restauracji, w sprawach prokreacji okazuje się bardzo konserwatywne” – podsumowuje Calla. Zastrzega jednak, że ta diagnoza dotyczy przede wszystkim zachodnich Niemiec, a byłej NRD w znacznie mniejszym stopniu. „Tam większość kobiet pracowała i parę miesięcy po narodzinach oddawała swoje dzieci do żłobka” – tłumaczy francuska dziennikarka.
Prawie ćwierć wieku po zjednoczeniu Niemiec te różnice w podejściu do macierzyństwa wciąż są widoczne. W marcu tego roku w zachodnich landach tylko nieco więcej niż co czwarte dziecko w wieku do trzech lat korzystało ze żłobka. W byłej NRD – ponad połowa. We wschodnich landach kobiety z małym dzieckiem (do trzech lat) wyraźnie częściej są aktywne zawodowo.
Może to zatem nie przypadek, że pierwsze Ampelfrauen pojawiły się w 2004 r. we wschodnioniemieckim Zwickau. Radnym z Dortmundu kobieta w spódnicy i z warkoczami nie przypadła jednak do gustu. W piśmie do burmistrza dzielnicy pytają, czy dla takiej Ampelfrau istnieją „nowoczesne alternatywy”.