Świat

Koniec marzeń

Unia przetrwa, ale co z integracją europejską?

Marek Sobczak / Polityka
Unia Europejska była dziełem wizjonerów. Jeszcze dziś trudno bez podziwu czytać manifest Roberta Schumana z 1950 r. Ale teraz Europa kurczy się na naszych oczach. Dlaczego?

Na początku tysiąclecia mówiliśmy jeszcze o marzeniu europejskim, a mieszkający 20 lat w Europie amerykański myśliciel Jeremy Rifkin oceniał, że nasze marzenie przyćmiewa american dream. Intencje elit niosących sztandar Unii, ludzi wykształconych i młodego pokolenia klasy średniej – od Lizbony po Tallin – wydawały się jasne: żyć w pokoju i harmonii z innymi narodami. Oddawać pod wspólny zarząd to, co najlepiej rozstrzygać wspólnie. Nie tracąc własnej tożsamości kulturalnej i narodowej, budować drugą tożsamość – europejską, a wolność upatrywać we współpracy, a nie w autonomii. „Europejczycy walczą o powszechne prawa człowieka i prawa natury. Są gotowi podporządkować się przepisom regulującym te dziedziny” – twierdził Rifkin w 2004 r. Akurat wstępowaliśmy do Unii i chętnie podchwyciliśmy hymn Europy: „wszyscy ludzie będą braćmi” (a przynajmniej Europejczycy).

Front Narodowy we Francji (25 proc. głosów, pierwsze miejsce) i UKIP w Wielkiej Brytanii (27,5 proc. i też pierwsze miejsce) burzą tamto europejskie marzenie elit. Hasłem Frontu jest renacjonalizacja polityki francuskiej, która ma być – jak głosi Marine Le Pen – „polityką Francuzów dla Francuzów i z Francuzami”. Podobnie argumentuje Nigel Farage: „Chcemy z powrotem naszego kraju” (We want our country back), podsycając dziecinne złudzenie, że problemy można rozwiązać przez swego rodzaju deglobalizację. I dalej: „Nie chcę mieć Rumuna za sąsiada” – powiedział Farage, którego partia w nazwie ma hasło „niepodległość”. Niepodległość w kraju ostatni raz najechanym tysiąc lat temu? Niepodległość od kogo? Głównie od imigrantów, w tym i polskich, gdyż rozszerzenie Unii Farage wytyka jako błąd, a swobodny przepływ ludzi uznaje za nieodpowiedzialny nonsens. Farage jest sprytny i hałaśliwy, ma wyczucie teatru politycznego i medialnie jest dużo efektowniejszy od premiera Davida Camerona. W sieci krąży nagranie jego repliki na przemówienie Donalda Tuska, który chwalił osiągnięcia Solidarności w Parlamencie Europejskim. Krzyczał on na naszego premiera, że suwerenność i demokrację podporządkował upadłej Unii.

Podstawa z mitów

Przywykliśmy uważać, że podział na „mohery” i „lemingi” to polska specjalność, efekt zbyt szybkiej transformacji. Tymczasem wybory do europarlamentu pokazały, że we Francji, w Wielkiej Brytanii, w Danii i wielu innych miejscach mamy analogiczne wydanie starcia postaw wobec „swojskości” i „obcości”. Kryzys gospodarczy, najgłębszy od lat 30., odsłonił niemałą rzeszę poszkodowanych, wykluczonych, obrażonych, którzy przyczyny niepowodzenia upatrują w miałkości i sprzedajności swoich elit i żądają, by przestać ulegać dyktatowi kosmopolitycznych biurokratów i finansistów. To rewanż zdeklasowanych – pisze francuski socjolog Nicolas Bouzou. We Francji na Front głosują przede wszystkim robotnicy i ci, których kryzys odsunął na bok. To także dawny elektorat niegdyś silnej partii komunistycznej.

W Wielkiej Brytanii na Farage’a głosują little Englanders, dla których droga Anglia powinna trzymać się własnej morskiej historii, tradycji, ustalonych konwencji, związku z Ameryką i dawnymi koloniami. Przed dwoma laty Radek Sikorski przemawiał w Pałacu Blenheim i niemal z ołówkiem w ręku wyliczał, dlaczego wszystkie argumenty antyunijne opierają się na mitach. Handel z UE jest dla Londynu dużo ważniejszy niż z resztą świata (ma np. deficyt z Chinami), kraj zarabia na istnieniu jednolitego europejskiego rynku, Europejska karta społeczna nie zabrania Brytyjczykom pracować dłużej i ciężej (w istocie statystyki pokazują, że pracują oni mniej niż kraje sąsiednie). Ale rzeczowe argumenty nie mają siły przebicia, liczą się emocje i sentymenty narodowe.

Przyczyn takiego wyniku wyborów trzeba szukać wcześniej, zwłaszcza w 2009 r., kiedy kryzys ujawnił skalę ukrywanego dotąd zadłużenia Grecji. Rozpętało się piekło. Runęła poprawność polityczna w mówieniu do siebie. Zaczęto sobie po korytarzach wyrzucać od nierobów i wyzyskiwaczy. Grecy oszukali, wydrwili wszystkich partnerów – mówili zwłaszcza Niemcy, którzy najgłośniej żądali od Greków dyscypliny, a sami nie chcieli publicznie przyznać, że ratowanie euro – a także deficytów w Hiszpanii, Portugalii i we Włoszech – leżało także w interesie gospodarki niemieckiej. Bo gdyby doszło do rozsypki i dewaluacji narodowych walut, ceny niemieckich samochodów i innych towarów tak strzeliłyby w górę, że musiałaby się załamać potęga niemieckiego eksportu. W ogóle doszło do rozłamu między porządną Północą i bałaganiarskim Południem.

Potem przyszła arabska wiosna, niestabilność w Egipcie, wojny w Syrii i w Libii. Unijni partnerzy rozmaicie reagowali na te wydarzenia, a przez Lampedusę i Włochy w ogóle, a także Grecję i Turcję napływali uchodźcy, którzy przywozili w tobołkach nowe problemy do i tak zabagnionych spraw emigranckich w Unii. Padła też inna poprawność polityczna – w stosunku do wielokulturowości. Tak, nie wiemy, co z tym zrobić, bo poza idyllą multikulti – są chusty, szariat, ludzie bez zajęcia i pokątny handel badziewiem na co drugiej ulicy.

Na dwa tygodnie przed wyborami Conchita Wurst święciła triumfy w Konkursie Eurowizji. Nie ma w tej sprawie żadnych sondaży socjologicznych, można się tylko domyślać, że tak jak różni się gust jurorów od gustu głosującej publiczności, tak Europa unijna ma dla wielu nieznośną gębę obrończyni LGBT, różnych genderów, GMOtów i multikulti. Jeśli partie antyunijne obsadzają tradycjonaliści, to naturalne, że Europie unijnej mówią: biznes może tak, styl życia – nie. Żadnej fraternizacji, żadnej integracji. My house, my castle – powiedzą angielscy konserwatyści, wśród których obóz antyunijny ma silną tradycję od lat 70., choć z drugiej strony dawno już – w warstwie obyczajowej – przesiąkł libertynizmem obyczajowym i picie, palenie czy swobodny seks nie wywołują skandalu.

O ile w Polsce można przyjąć, że duża część młodych wyborców głosuje na Korwina dla hecy i błazenady, a wyrośnie potem z tego, to wyborcy przywódczyni skrajnej europejskiej prawicy Marine Le Pen – a należy się jej tytuł ze względu na sławę ojca i pozycję Francji – są absolutnie na serio. Front Narodowy ma obszerny program gospodarczy. Wyjść z euro, wzmocnić prerogatywy Banku Francji, odstąpić od wspólnej polityki rolnej (nie łożyć na rolników w Polsce i gdzie indziej, wprowadzić własne dopłaty narodowe), zamknąć granice przed importem, zwłaszcza rolnym, ograniczyć swobody Schengen, by powstrzymać nielegalną imigrację i konkurencję obcej siły roboczej. Żadna Unia – raczej każdy sobie. Nawet porozumienie handlowe z USA jest kwestionowane. W sumie – całkowita negacja rzeczywistości świata, w którym żadne państwo narodowe nie jest już w stanie samo uporać się ze swoimi problemami.

Instytut Studiów Politycznych PAN wydał akurat książkę „Polska europejska czy narodowa?”. To samo pytanie można postawić dziś Francji i niemal każdemu krajowi Unii. Zwłaszcza że wielu wyborców partii establishmentowych – w sprawach cudzoziemców, biurokracji unijnej, klasy politycznej i przyszłości Unii – mówi po cichu to, czego Le Pen nie boi się powiedzieć głośno. Oficjalny cel traktatowy – „coraz ściślejsza Unia” – chyłkiem schowano do lamusa.

Ostatnia szansa Europy

Unia była dziełem wizjonerów. Jeszcze dziś trudno bez podziwu czytać manifest Roberta Schumana z 1950 r. Europa dopiero lizała powojenne rany, stały szubienice, na których wieszano niemieckich zbrodniarzy, a Schuman proponował wspólnotę najważniejszych wówczas bogactw – węgla i stali. Solidarność produkcji ukaże – pisał – że wszelka wojna między Francją a Niemcami będzie nie tylko nie do pomyślenia, ale i fizycznie niemożliwa. Dziś o tym mało kto pamięta, a młode pokolenie pokój uważa za tak oczywisty, że wspieranie Unii zbywa się wzruszeniem ramion. Na polityków, którzy budowali euro, Schengen i chcieli nawet budować wspólną armię, nie ma dziś miejsca. Dobrze zatytułował swoją wyborczą książkę Martin Schulz, przewodniczący europarlamentu: „Skrępowany olbrzym. Ostatnia szansa Europy”. Prawdziwy problem w tym, że wyborcy nie widzą skrępowanego olbrzyma. Prominenci Unii zajmują się gospodarką w skali makro, a ludzie borykają się z problemami na poziomie codzienności. Wspierajcie Unię, jeśli nie chcecie, by w przyszłym pokoleniu rządzili nami Chińczycy – apelowała komisarz Vivian Reading, która jako jedna z nielicznych popiera hasło „Stanów Zjednoczonych Europy”. To mądre hasło nie chwyta szarego wyborcy, który nie widzi związku swego życia z Pekinem.

A może nie warto przesadzać z zagrożeniem? Zwycięstwo Marine Le Pen nazwano we Francji trzęsieniem ziemi. Prawie nikt się nie zająknął, że w liczbach bezwzględnych wygląda to inaczej. W wyborach prezydenckich przed dwoma laty Le Pen otrzymała 6,4 mln głosów, teraz tylko 4,7 mln, więc znacznie mniej. Nie przeszkadza to jej mówić, że jest „pierwszą partią Francji”, żądać rozwiązania parlamentu i kwestionować legitymację prezydenta Hollande’a, a także domagać się referendum za wyprowadzeniem Francji z Unii. Jednak – co przyznają wszyscy analitycy – wybory europejskie nie przekładają się na narodowe. – Nikogo te wybory specjalnie nie obchodzą, wyborcy Frontu Narodowego to jedyna zmobilizowana grupa ze względu na wrogość do Unii – mówi dziennikarz Jacques-Michele Tondre, który za błąd propagandowy uważa podawanie odsetka głosów na skrajną prawicę, zamiast liczb bezwzględnych.

Nawet jeśli siła FN nie jest tak wielka, jak się dziś mówi, to ciosu dla prestiżu rządu nie można lekceważyć. Unię napędzał tandem francusko-niemiecki, po prostu nie ma innego, a teraz trudno, by Merkel miała jakieś wsparcie w tak osłabionym Hollandzie. Zarówno premier Francji Manuel Valls, jak i jej minister spraw zagranicznych Laurent Fabius byli przeciwni europejskiemu traktatowi konstytucyjnemu. Brytyjczyk Cameron też nie jest właściwym partnerem, skoro w 2017 r. obiecał referendum na temat dalszego członkostwa Wielkiej Brytanii w Unii, a przedtem musi jeszcze wygrać referendum na temat odłączenia Szkocji. Polska chciałaby pomóc, lecz nasze słabości zdradza frekwencja wyborcza, o połowę niższa od europejskiej średniej. Nie jest to czas wielkich przywódców o silnym autorytecie.

Le Pen i Korwin-Mikke

Co łączy Farage’a z panią Le Pen, a ich z kolei z Gilder­sem albo Korwin-Mikkem? Niewiele, Farage jest raczej wolnorynkowcem, Le Pen socjalistką, Korwin – to po prostu antysystemowa heca. Jeśli jednak chcą odegrać jakąkolwiek rolę albo po prostu dać się zauważyć – w zgodzie z procedurami – to muszą połączyć siły, choćby dla uzyskania bardzo limitowanego czasu na wystąpienia publiczne w parlamencie, wpływu na komisje, raporty itd. Zresztą przy ogromnych różnicach są przynajmniej trzy wspólne rysy wszystkich suwerenistów i antyunionistów. Przekonanie, że ludzie padli ofiarą spisku elit, zwłaszcza obcych biurokratów, którzy rzekomo przeszkadzają każdemu krajowi w ułożeniu życia tak jak chce, niechęć do cudzoziemców i niewiara, że naturalne egoizmy narodowe można jakoś łagodzić wspólnym wysiłkiem.

Oczywiście Unia przetrwa. Po pierwsze, to nie parlament rządzi, tylko Rada, to znaczy głowy państw i premierzy. W parlamencie – mimo sukcesu skrajnej prawicy – równowaga polityczna pozostaje bez zmian, może nawet dojdzie do „wielkiej koalicji” chadeków i socjalistów. Stara gwardia wróci na brukselskie stanowiska. Cała biurokracja unijna dalej będzie funkcjonować, urzędnicy przychodzić do pracy, pobierać (niemałe) pensje, przygotowywać raporty, kontrolować fundusze. Ale paraliż przed posuwaniem integracji naprzód bardzo się nasili. Wszystkie wielkie projekty – jednolity rynek, swobodny przepływ ludzi, Schengen, euro – przygotowywano latami. Gdyby było coś nowego, już byśmy o tym wiedzieli. Dziś nie widać nic.

Przywódcy unijni są zagubieni. Ustępujący przewodniczący Rady Herman Van Rompuy ocenił po głosowaniu, że wyborcy „sformułowali silne przesłanie”. Kto tak mówi, zaraz zdradza, że musi odstąpić od dotychczasowych poglądów, by uwzględnić to, co właśnie usłyszał. Zwolennicy silniejszej Unii ustąpią wobec rosnącej liczby obywateli Europy, którzy chcą pomniejszyć kompetencje Brukseli? Van Rompuy po rozmowach z przywódcami mówi, że Rada musi dać „jasne wytyczne” na przyszłość. Inne niż dotychczasowe? Widać, że mało kto będzie ryzykował śmielsze perspektywy wspólnych unijnych polityk. Dodatkowe lęki wzbudziła wojna na Ukrainie. Na tę wyprawę namówiła partnerów Warszawa, ale nagle się okazało, że to Dzikie Pola, a Unia w ogóle źle znosi takie stresy i lęki. Wreszcie, przywódców będzie paraliżował spór osłabionych socjalistów z chadekami o Europę socjalną. W gorszej koniunkturze nie ma środków na dodatkowe świadczenia dla bezrobotnych. (Ale nawet antyunioniści i suwereniści chętnie pokłócą się o pieniądze od Europy, którą chcą skopać i pogrzebać).

Wybory europejskie – niczym nagłe pryszcze na twarzy – wykazały słabości raczkującej europejskiej wspólnoty. Media spekulują, kto obejmie unijne stanowiska, przedstawiają nowych europosłów, narzekają na koszta ciągłych podróży między Brukselą i Strasburgiem, ale pozostawiają na boku pytanie: w jakiej Europie chcielibyśmy żyć?

Unii Energetycznej nie będzie?

Kiedy ojcowie założyciele Europy kładli pierwsze cegły pod budowę, przestrzegali przed robieniem jakiejś unii na siłę. Wspólnota miała rosnąć niepostrzeżenie, metodą dokładania kolejnych cegiełek. Na końcu wspólnych przedsięwzięć byłoby tyle, że nie trzeba by nikomu tłumaczyć, że mieszkamy w jednym domu. Unia zrobiłaby się sama. Dziś cofamy się w czasie. Można niestety wróżyć Europie powrót do węgla i stali, to jest ograniczenia współpracy do poziomu, który wyznaczy czysty biznes. I nostalgiczny powrót do starej, tak zwanej małej Europy, przyzwoitych, białych, cywilizowanych krajów szóstki z traktatu rzymskiego, kiedy nie było ani milionów emigrantów, ani drugiego płuca Europy, tej poradzieckiej biedy, w której opinię jeszcze popsuły Węgry antydemokratycznymi pomysłami Orbána. W dokumentach UE oficjalnie zrezygnowano z europejskiego hymnu, dziś byłby to pomysł zgoła groteskowy, topornie idzie budowanie europejskich partii politycznych. Tym ciężej przyjdzie Polsce forsować Unię Energetyczną czy odważniejszą politykę wobec Rosji. Oddać suwerenność energetyczną w ręce Unii? To dobre dla Polski, ale po co to Francji czy Brytyjczykom?

Martin Schulz ostrzega, że polityka nie jest w stanie wyegzekwować prymatu wobec wielonarodowych koncernów, a państwa członkowskie dają się łatwo rozgrywać przeciwko sobie przez innych wielkich graczy ekonomicznych. Zaraz po kwaśnych wyborach europejskich Władimir Putin, Alaksandr Łukaszenka i Nursułan Nazarbajew podpisali w Astanie traktat o własnej Eu­ra­zja­tyc­kiej Unii Go­spo­dar­czej (EUG). W perspektywie myślą o wspólnej walucie. Zgłosiły się już Armenia i Kirgistan, a może się Putinowi uda przyłączyć Noworosję, zbuntowaną część Ukrainy. Chodzi o strukturę wzo­ro­wa­ną na Unii Eu­ro­pej­skiej. Byłoby gorzkim paradoksem, gdyby jedność ogłaszana i wymuszana siłą miała zajść dalej niż jedność wolnych Europejczyków.

Polityka 23.2014 (2961) z dnia 03.06.2014; Świat; s. 58
Oryginalny tytuł tekstu: "Koniec marzeń"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Świat

Dlaczego Kamala Harris przegrała i czego Demokraci nie rozumieją. Pięć punktów

Bez przesady można stwierdzić, że kluczowy moment tej kampanii wydarzył się dwa lata temu, kiedy Joe Biden zdecydował się zawalczyć o reelekcję. Czy Kamala Harris w ogóle miała szansę wygrać z Donaldem Trumpem?

Mateusz Mazzini
07.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną