Filmowcy tak cenią światło na pustyniach południowej Tunezji, że nakręcili tu m.in. „Poszukiwaczy zaginionej Arki” i „Angielskiego pacjenta”. Ale żadna hollywoodzka produkcja nie jest tak związana z Tunezją jak „Gwiezdne wojny”. W okolicach miasta Tatawin zrobiono zdjęcia do niemal wszystkich części tej kosmicznej epopei, nie przypadkiem pustynna planeta, z której pochodzą jej główni bohaterowie, nazywa się Tatooine.
Dzieło George’a Lucasa zaskakująco wpasowuje się również w tunezyjski krajobraz polityczny. 26 stycznia tamtejszy parlament przyjął najbardziej liberalną konstytucję w historii świata arabskiego, a dwa dni później – znów: pierwszy raz w historii tej części globu – demokratycznie wybrany rząd pokojowo oddał władzę. – Tym samym Tunezja stała się jakby krajem z innej planety, patrząc na to, co się dzieje chociażby w Egipcie. Po burzliwej i rewolucyjnej wiośnie sprzed trzech lat w końcu przyszło tu słoneczne lato – komentuje tunezyjski intelektualista i były dyplomata Ahmed Lunae.
Taki obrót spraw nie byłby możliwy bez „dwóch mędrców z Tunezji”, jak mówi o nich Lunae: 72-letniego Raszida Ganusziego oraz o 15 lat starszego Bedżi Caida Essebsiego, liderów odpowiednio: największej, acz umiarkowanej partii islamskiej i ugrupowania wysokich funkcjonariuszy obalonego w 2011 r. reżimu. Choć w kraju obrzucali się błotem, ubiegłego lata ukradkiem spotkali się w Paryżu przy kawie. A gdy wrócili do Tunezji, wszystko zaczęło się układać. To jakby nie przymierzając Darth Vader pojednał się z Lukiem Skywalkerem. Na pierwszy rzut oka życiorys Ganusziego, flirtującego w swoim czasie z terrorystami, predysponuje go do roli tego pierwszego, natomiast Essebsi, obrońca starej republiki, to dobry kandydat na młodego Skywalkera. Pozory jednak mylą.
1.
Latem ubiegłego roku Tunezja stała nad polityczną przepaścią. W ciągu zaledwie kilku miesięcy w motywowanych politycznie zamachach zginęło dwóch lewicowych polityków. Obaj w pobliżu swoich domów, z tej samej broni i w ten sam sposób – zamaskowani sprawcy podjeżdżali na motocyklu, strzelali i znikali. Zabici znani byli z ostrej antyislamskiej retoryki. Oskarżenia szybko padły więc na członków fundamentalnego ugrupowania Ansar Al-Szaria. Potem gniew laickiej części społeczeństwa przeniósł się na Nahdę, partię Ganusziego, podejrzewaną o sprzyjanie radykałom.
Nahda, co po arabsku znaczy renesans, po obaleniu reżimu Zine El-Abidine Ben Alego w 2011 r. wygrała wybory do konstytuanty, która w ciągu roku miała napisać nową ustawę zasadniczą. Zwycięstwo Nahdy nie było jednak na tyle duże, aby mogła rządzić sama. Stąd kolejne dwa lata spędziła na lawirowaniu między świeckimi koalicjantami a rosnącą jej z prawej strony konkurencją fundamentalistów.
Ganuszi nie chciał otwartego konfliktu, dlatego przymykał oczy na ich coraz silniejszą propagandę, według której albo jesteś muzułmaninem i domagasz się rządów szariatu, albo jesteś niewiernym. Lewica i sieroty po Ben Alim punktowali Nahdę niemiłosiernie za to pobłażanie, a gdy doszło do wspomnianych zabójstw, Essebsi zażądał natychmiastowego rozwiązania konstytuanty, której mandat i tak już dawno wygasł.
Nad Tunezją zawisła groźba chaosu, który mógł ogarnąć kraj bez nowej konstytucji, a na dodatek bez parlamentu. Przy kawie w Paryżu Ganuszi zaproponował więc Essebsiemu układ: konstytuanta dokończy pisanie ustawy zasadniczej, a wtedy Nahda obali własny rząd i do nowych wyborów krajem będzie kierował gabinet techniczny. Ponieważ Essebsiemu również nie uśmiechała się perspektywa ulicznej wojny z fundamentalistami, przystał na tę propozycję.
2.
Konstytuanta od razu zabrała się do pracy. W grudniu posłowie pracowali po 14 godzin dziennie, a na sali obrad dochodziło m.in. do bójek, lała się krew i łzy, kilkanaście razy padło też oskarżenie o apostazję, co jest zabójczym (dosłownie) chwytem fundamentalistów, bo publiczne uznanie osoby za odstępcę od islamu dla wielu radykałów jest równoznaczne z usankcjonowaniem mordu na niej.
Produkt tych starań pod wieloma względami jest imponujący. Nahda wycofała niemal wszystkie konstytucyjne postulaty dotyczące religii i choć tekst zaczyna się od słów „W imię Boga”, to nie ma w nim bezpośrednich odniesień do szariatu. Islam został jedynie uznany za religię państwa, tak jak arabski za jego język, a republika za ustrój. Ganuszi nie wszędzie jednak ustąpił lewicy: w konstytucji nadal widnieje zakaz apostazji i kara śmierci. Jest też niejasny przepis „o ochronie świętości”.
Największe emocje wzbudził jednak artykuł 45. Zaleca on, aby we wszystkich ciałach wybieralnych republiki obowiązywał parytet płci. Nie chodzi więc tylko o równouprawnienie na listach do głosowania, ale również w samym parlamencie i – co równie ważne – w izbach samorządowych. Forma „zalecenia” nieco rozwadnia ten zaiste rewolucyjny przepis, niemniej jego przegłosowanie wprawiło żeńską część konstytuanty w zdecydowanie grzeszną jak na islamskie standardy euforię. Po ostatecznym głosowaniu nad całością tekstu posłowie spontanicznie wstali z miejsc i odśpiewali „Obrońców ojczyzny”, stary tunezyjski hymn.
3.
Jak można się było spodziewać, najgłośniej śpiewała liczna grupa posłanek. Już w wyborach do konstytuanty wprowadzono „suwakowe” listy wyborcze – w rezultacie w 217-osobowym parlamencie jest dziś aż 61 kobiet, 40 z nich należy do islamskiej Nahdy. Wywodząca się z tej partii Meherzia Labidi jest wiceprzewodniczącą konstytuanty i to ona pilotowała słynny już artykuł 45. – Przez ponad 50 lat to Tunezyjczycy próbowali wyzwalać Tunezyjki. Teraz same się wyzwoliłyśmy – mówi.
Według Labidi tę fundamentalną zmianę dobrze ilustruje ewolucja nakryć głowy. Gdy Tunezyjki w latach 30. XX w. pierwszy raz trafiły do szkół, niemal wszystkie na ówczesną egipską modłę nosiły białe chusty, spod których z łatwością umykały kosmyki włosów. W latach 70. do Tunezji zawitała importowana z Syrii moda na hidżab (wynalazek wcale nie muzułmański, tylko zapożyczony od tamtejszych chrześcijanek). Zakrywał on już szczelnie włosy i szyję, wciąż jednak był dobrowolny. W 1981 r. tunezyjscy mężczyźni wzięli jednak sprawy w swoje ręce – reżim Habiba Burgiby, ojca tunezyjskiej niepodległości, zakazał Tunezyjkom noszenia wszelkich nakryć głowy w ramach dalszego wyzwalania kraju, tym razem z więzów religii. Gdy jednak w 2011 r. reżim upadł, wiele wyzwolonych od Tunezyjczyków Tunezyjek wybrało nikab, który zasłania również twarz.
– To wychylenie wahadła w drugą stronę jest naturalnym następstwem 54 lat rządów Burgiby i Ben Alego, którzy z Tunezji chcieli zrobić drugą Francję – twierdzi historyk i intelektualista Akram Balkaid. Szczególnie Burgiba, absolwent Sorbony, zachwycał się francuską wersją laickości. Zreformował szkolnictwo na wzór dawnej metropolii, założył ligę tunezyjskich grande écoles. Nakazał też szpitalom rozdawać za darmo tabletki wczesnoporonne. To on w końcu przyznał Tunezyjkom prawo do głosowania i umożliwił inicjowanie rozwodów.
Jego konikiem była jednak walka z religią. Przeniósł m.in. dzień wolny z muzułmańskiego piątku na niedzielę. Do dziś wielu starszych Tunezyjczyków opowiada w kategoriach legendy o jego zachowaniu podczas jednego z ramadanów, gdy muzułmanie poszczą od zmierzchu do świtu. Pewnego dnia Burgiba zasiadł przed kamerami rządowej telewizji, wziął do ręki szklankę soku pomarańczowego i wypił jednym haustem na oczach święcie zgorszonych i jednocześnie spragnionych Tunezyjczyków.
4.
Takiego właśnie państwa przez lata bronił współczesny tunezyjski Luke Skywalker, czyli Bedżi Caid Essebsi. Temu wieloletniemu doradcy i ministrowi z czasów Burgiby wciąż marzy się postępowa republika: „Być może za czasów prezydenta Ben Alego popełniliśmy kilka błędów, ale to nie pomniejsza naszych zasług w budowie nowoczesnego państwa. Natomiast rządy islamistów cofają nas do średniowiecza” – mówił Essebsi niecały rok temu. Aż do porozumienia przy paryskiej kawie przekonywał, że nie można dopuścić do kolejnych wyborów, bo będąca u władzy Nahda z pewnością je sfałszuje. Essebsi wie, co mówi, bo jako szef MSW za czasów Burgiby był w tej dziedzinie wybitnym specjalistą.
Jego były arcywróg, a teraz partner ponad podziałami Raszid Ganuszi (vel Darth Vader) był kiedyś zupełnie innym człowiekiem. Tunezyjski publicysta Youssef Cherif pisze, że historia Ganusziego jest w istocie ucieleśnieniem losów tunezyjskiego społeczeństwa. Pochodzi z El Hammy na południu kraju, zaledwie kilkadziesiąt kilometrów od gwiezdnego Tatooine, podczas gdy większość tunezyjskich polityków wywodzi się z Tunisu lub Monastyru, co już na starcie kariery zrobiło z niego outsidera. Jako młody człowiek wyjechał na studia do Kairu, a potem do Damaszku, gdzie zachłysnął się socjalizmem w arabskim wydaniu i połykał książki europejskich marksistów. Przez pewien czas był nawet korespondentem stalinowskiego radia Tirana.
Po powrocie do kraju, już jako wykształcony filozof i nauczyciel, przeszedł na drugą stronę mocy i został jednym z najbardziej wpływowych teoretyków politycznego islamu. Dziś badacze tego nurtu stawiają Ganusziego obok takich tuzów jak Hasan al-Banna (założyciel Bractwa Muzułmańskiego) czy Sajjid Kutb, którego uważa się za najważniejszego ideologa islamskiego fundamentalizmu. Również Ganuszi nie stronił od radykalnych sądów. Jeszcze w latach 90. wysławiał matki terrorystów samobójców, chwalił rządy Hamasu w Strefie Gazy i oczekiwał na rychły koniec Izraela.
Dwa kilkuletnie pobyty w tunezyjskich więzieniach w latach 80., a potem 22 lata na emigracji w Londynie stępiły jego radykalizm. Dziś uważany jest za zwolennika liberalnej demokracji i kapitalizmu, potępia przemoc w imię religii. Za wzór politycznej aktywności stawia muzułmanom rządzącą w Turcji Partię Sprawiedliwości i Rozwoju Recepa Tayyipa Erdoğana. Ganuszi łączy islamską tożsamość z uczuleniem na prawa kobiet i rolę związków zawodowych, co zostało mu jeszcze po czasach damasceńskich. Nahdę zorganizował w sposób radykalnie horyzontalny – partia ma kilkunastu liderów, a oddziały regionalne są praktycznie niezależne. Sam twierdzi, że nie jest zainteresowany żadną funkcją publiczną i że po pierwszych wyborach przeprowadzonych już na mocy nowej konstytucji wycofa się z polityki.
5.
Porozumienie między Ganuszim i Essebsim, mimo ich bogatych doświadczeń politycznych oraz zagrożenia fundamentalizmem, nie miałoby prawdopodobnie szans w innym kraju arabskim. W tym względzie Ahmed Lunae ma rację – Tunezja w porównaniu z Egiptem, nie mówiąc już o sąsiedniej Libii, jawi się jako państwo z innej planety. Jednolita struktura społeczna i religijna, wysoki poziom edukacji, wyraźne poczucie tożsamości narodowej, bliskie kontakty z Europą – jeśli Arabska Wiosna miała się gdzieś udać, to właśnie tu.
Najbardziej przemawia porównanie z samym Egiptem. Na pozór oba państwa mają ze sobą wiele wspólnego. Przez dekady były rządzone przez świeckie reżimy, w obu przypadkach dominuje większość sunnicka, w obu też brak jest ropy, więc władza musi się liczyć ze społeczeństwem, które płaci podatki. W końcu też reżim w Kairze zawalił się niecały miesiąc po ucieczce Ben Alego z Tunezji.
Różnice są jednak o wiele głębsze i nie dotyczą tylko struktury społecznej (Egipt ma np. znaczącą mniejszość chrześcijańską), ale również charakteru najważniejszych instytucji. W Tunezji armia jest niewielka i pozbawiona jakichkolwiek ambicji politycznych. W Egipcie stanowi państwo w państwie. Poza tym choć w obu krajach do władzy doszli islamiści, to w Egipcie na ich czele stanął Mohammed Mursi, mało finezyjny średniej rangi funkcjonariusz Bractwa Muzułmańskiego, a w Tunezji główną postacią islamistów jest Ganuszi, przywódca-filozof.
Z tym wiąże się być może najważniejsza różnica między Egiptem i Tunezją. Jak widać na przykładzie Mursiego, którego konfrontacyjny i autorytarny styl rządzenia ułatwił armii powrót do władzy, w demokracjach powstałych na zgliszczach starych reżimów łatwo pomylić kontrolowaną przez siebie większość parlamentarną z władzą absolutną. A to nie tylko rządy większości, ale również sprawny mechanizm pokojowej wymiany władzy sprawia, że demokracja się kręci.
Essebsi przyjął paryską propozycję Ganusziego nie tylko z powodu narastającego w kraju chaosu, ale również dlatego, że Ganuszi obiecał mu rząd techniczny, który doprowadzi Tunezję do nowych wyborów. – Essebsi uwierzył, że ma szanse w legalny sposób powrócić do władzy, a Ganuszi, że ją może legalnie utrzymać – tłumaczy Balkaid. Wszystko w myśl hasła: dziś rządzimy i was szanujemy, mamy jednak nadzieję, że gdy wy przejmiecie władzę, też będziecie nas szanować.
Nahda dotrzymała słowa, idąc na kompromis w sprawie konstytucji i obalając własny rząd. Teraz trzeba trzymać kciuki, aby lewica zrobiła to samo.