W owocu miękkim w Polsce pracują już tylko Ukraińcy. Bez nich truskawki i maliny gniłyby na polach. W owocu miękkim, budowlance i serwisie czystości tkwi sekret polsko-ukraińskiego zbliżenia. Polityka tym relacjom nie służy. Próba znalezienia w Polsce miliona ukraińskich uchodźców to harówka jak przy owocu miękkim. W Urzędzie do Spraw Uchodźców komentować nie chcą, bo nie są od komentowania. Tym bardziej wypowiedzi pani premier Beaty Szydło, która w czasie debaty w Parlamencie Europejskim zapewniała, że Polska przyjęła milion uchodźców z Ukrainy. Urzędnicy sugerują, że nie ma się co kurczowo trzymać nazewnictwa i czepiać słówek.
W ambasadzie Ukrainy temat też jest delikatny, bo nim podadzą konkretne liczby, jest jeszcze długi wstęp, że Polska ważny partner, że doceniają. A tak w konkretach to w 2015 r. obywatele Ukrainy złożyli 2553 wnioski o przyznanie im statusu uchodźcy. Z czego Rada do Spraw Uchodźców pozytywnie rozpatrzyła dwa. Ale tu nikt do nikogo nie ma pretensji. W końcu obywatelom Ukrainy wystawiono prawie milion wiz w zeszłym roku. I tu milion, i tam milion. Tylko że państwo polskie nic do tych ludzi nie dołożyło. A nawet sporo na nich zarobiło.
Petro
36 lat. Do Polski przyjeżdża od trzynastu lat. Pracuje, na ile wizy mu wystarcza. Później wraca do Iwanofrankowska. Z budową domu podgoni i z powrotem do Polski. Żonę też sprowadził. A ostatnio to i syn ich odwiedził. Jeśli chodzi o Polskę, to nie ma złych skojarzeń, na nic nie narzeka i do nikogo nie ma żalu. Będzie się starał o stały pobyt, ale dom dalej wykańcza. Wróżką nie jest i jak dalej będzie na Ukrainie, to nie wie. Z obserwacji mu wychodzi, że łatwo jednak nie będzie, bo przecież ludzi nie podmienili. Ci sami zostali.
Kolegom w pracy przedstawia się jako Piotr. Koleżankom jako Petro, bo koleżanki w większości z Ukrainy. Sortują to, co on, kierowca, im przywiezie. Konkretnie to śmieci z podwarszawskich gmin. Firma Byś, która zajmuje się wywozem i segregacją śmieci, z pracy Ukraińców korzysta już od kilku lat. Na sortowni 70 proc. ludzi to Ukraińcy. Polscy bezrobotni wolą, żeby ich wykreślić z urzędu pracy, niż robić przy śmieciowej taśmie.
Pozostałe firmy z branży też coraz częściej korzystają z pracy Ukraińców. Podobnie jak inne – tylko wolą się nie chwalić. Bo coraz częściej słyszą, że jednak Ukraińcy Polakom chleb od ust odejmują. – Przypadkowi ludzie wykruszają się po góra dwóch tygodniach. Mają takie umowy, że to żaden problem, do busa i wracaj, skąd przyszedłeś. Reszta zasuwa, i to naprawdę ciężko. Szybko łapią język. Są chętni do pracy – mówi przedsiębiorca z branży spożywczej. – Na niższych stanowiskach rzeczywiście wypierają Polaków, bo ci najlepsi już dawno siedzą w Anglii, a reszcie nie chce się pracować.
Przepisy zezwalają zatrudniać bez problemów tylko przez 180 dni w roku. Później zaczynają się schody, po których większości pracodawców nie chce się piąć. Ściągają nowych. Jeden z wiodących producentów okien dla pracowników z Ukrainy postawił nawet hotel. Na komentarz potrzebuje jednak więcej czasu. Tak dużo, że lepiej nie opóźniać z tego powodu druku artykułu.
Dworzec Zachodni jest już tylko z nazwy. Od dwóch, trzech lat to serce Wschodu. Na ławkach hali głównej zalegają tłumy niemodnych facetów, w niemodnym dla pracodawców stanie. Przejechali szmat drogi. Ktoś im powiedział, że w Polsce robota leży na ulicy.
Sześć pięter wyżej swoją siedzibę ma jedna z największych agencji pośrednictwa pracy dla Ukraińców w Polsce. Pracują tylko w hurcie. W ludzki detal się nie bawią. – Jak pan szuka kogoś do zrobienia łazienki, to niech pan zostawi ogłoszenie w cerkwi. My tu szukamy pracy na długich kontraktach. Minimum pół roku i 240 godzin w miesiącu – mówi jedna z pracownic. Tylko w zeszłym roku do powiatowego urzędu pracy złożyli kilka tysięcy wniosków o powierzenie pracy Ukraińcom.
Jeden świstek
Od 2007 r. procedura jest maksymalnie uproszczona. Jeden świstek. Oświadczenie. Ściąga się je z internetu. Wypisuje dane własne; imię, nazwisko Ukraińca; w jakim charakterze będzie pracował. Rejestruje się wniosek w urzędzie pracy i wysyła na Ukrainę. Tam przyszły pracownik musi wyrobić wizę. Z nią i wnioskiem przekroczyć granicę i po sprawie. Taka jest wersja oficjalna. Nieoficjalnie sytuacja wygląda tak, że na handlu oświadczeniami utuczyła się mafia, kilku urzędników, a najwięcej tracą na tym Ukraińcy i państwo polskie. Temat jest śliski i mocno niewygodny. – Oświadczenia mają regularną cenę. Ukraińcy płacą za nie po 500, a nawet 1 tys. euro. Ludzie są zdesperowani. Zapożyczają się, bywają szantażowani, zmuszani do pracy za darmo – mówi proszący o anonimowość urzędnik.
Zaledwie ułamek tych spraw wychodzi na światło dzienne. Skala problemów przerosła chyba wszystkie instytucje w Polsce. Od 2007 do połowy 2011 r. zarejestrowano 666 tys. oświadczeń – i wtedy wydawało się, że to dużo. Ale od 2013 r. przetoczyło się tsunami z wnioskami. Były takie urzędy pracy, które rejestrowały więcej wniosków niż gmina, do której jechali Ukraińcy, miała mieszkańców. Tylko od stycznia do czerwca 2015 r. zarejestrowano w powiatowych urzędach pracy 408 tys. wniosków. Rekordziści potrafili przynosić po 100 dziennie.
Gospodarka co prawda się rozkręcała i rzeczywiście zaczynało brakować rąk do pracy – ale nie na tę skalę, jak wynikało z zarejestrowanych wniosków.
Urzędnicy w końcu zdali sobie sprawę, że uczestniczą w gigantycznym handlu żywym towarem. I to kompletnie nietykalnym. Inspekcja pracy nie mogła kontrolować warunków pracy Ukraińców, bo zatrudniani byli np. na umowach-zleceniach, które nie podlegają kompetencjom kontrolnym IP. Więcej uprawnień miała Straż Graniczna, ale przy skali zjawiska i liczbie oddelegowanych do tego celu funkcjonariuszy nadzór z ich strony był fikcją.
W marcu zeszłego roku w Urzędzie Pracy miasta stołecznego Warszawy było prawie 10 tys. wniosków, a w mazowieckim oddziale straży jeszcze niedawno pracowało nieco ponad 50 funkcjonariuszy operacyjnych. Przełożeni chyba nie rozumieli skali problemu.
W UP miasta stołecznego Warszawy zaczęto naprawiać przepisy na własną rękę. Korzystając z zapisów innych ustaw, a nawet odpowiednio interpretując informacje zawarte w formularzu, zaczęto odmawiać rejestracji niektórych wniosków. – Jedną z zapór jest wymóg funkcjonowania firmy przez rok. Dzięki temu wyeliminowaliśmy firmy krzaki, które powstawały w celu szybkiej rejestracji dużej ilości oświadczeń i znikały – mówi Lech Antkowiak, zastępca szefa Urzędu Pracy w Warszawie. Pomogło tylko na chwilę, bo mafia zaczęła kupować firmy w stanie uśpienia i działać na ich konto. Niektóre PUP zaczęły również chronić własny rynek pracy i wymuszać zatrudnianie w pierwszej kolejności Polaków. Jednak Polacy przegrywali wysokością oczekiwań płacowych.
– Do dzisiaj wielu pracodawców uważa, że zatrudnianego Ukraińca nie chronią żadne przepisy, że to tani niewolnik. Były takie wnioski, na których w rubryce wysokość wynagrodzenia wpisywano 0,00 zł. Zaczęliśmy odmawiać rejestracji wniosków, na których wynagrodzenie było poniżej najniższej krajowej – dodaje Antkowiak. Dopiero to powstrzymało falę wniosków. W grudniu 2015 r. liczba zarejestrowanych w stołecznym UP oświadczeń spadła do około 3 tys. Poziomu nienotowanego od lat. Za to w innych urzędach wzrosła, bo zmiany nie są podyktowane żadną ustawą, a jedynie urzędniczą zaradnością i troską o państwo.
Lepszy sort
Stereotypowy obraz Ukraińca w oczach Polaka jest bardzo stereotypowy. I w tej kwestii niewiele się zmienia. Choć bardzo zmienia się struktura przyjeżdżających do Polski Ukraińców. We wczesnych latach 90. były to głównie osoby pomiędzy 40. a 55. rokiem życia. Tacy, którzy na fali przemian ekonomicznych wypadli z rynku pracy i postanowili szukać szczęścia gdzie indziej. Od kilku lat do Polski przyjeżdża coraz więcej osób dobrze wykształconych, poszukujących pracy w takich zawodach, jak lekarz, informatyk.
Polska stała się też Sorboną Wschodu. – Niż demograficzny zmusił uczelnie do poszukiwania studentów poza granicami kraju. Ukraina to ich główny kierunek – mówi prof. Roman Drozd, rektor Akademii Pomorskiej w Słupsku. Jego uczelnia uczestniczy w programie wymiany semestralnej. Co roku korzysta z niej 200 studentów ukraińskich. Kolejnych 160 studiuje w trybie stacjonarnym. Na Uniwersytecie SWPS studiuje 543 Ukraińców. Jeszcze dwa lata temu było ich 293. Dla uczelni to ważne źródło dochodu. – No i nieźli studenci. Mniej więcej tacy, jak polscy jakieś dziesięć lat temu, kiedy jeszcze chciało im się uczyć i się angażowali – mówi jeden z wykładowców.
Według danych Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego młodzież z Ukrainy stanowi prawie 51 proc. wszystkich studentów zagranicznych w Polsce. Według danych GUS w roku szkolnym 2014/15 studiowało ich ponad 23 tys. A w tym roku jeszcze więcej, bo studia w Polsce to nie tylko lepsze wykształcenie bez płacenia łapówek za egzaminy, ale też szansa na uniknięcie poboru. Choć o tym ostatnim nikt nie chce rozmawiać.
Studiują głównie na uczelniach prywatnych, gdzie semestr kosztuje średnio od 500 do 1 tys. euro. Łatwo policzyć, ile zostawiają w Polsce pieniędzy. Valeria to nawet nie chce liczyć, ile zostawiła. Najpierw za studia. Nie pociągnęła, bo za ambitny wybrała kierunek. Później zainwestowały z matką w knajpę. Nie wypaliło. Na pytanie, jakie popełniła błędy, mówi, że wszystkie możliwe. Zawzięły się i otworzyły jeszcze jedną knajpę. Odpukać, ta sobie radzi. Valeria też sobie radzi. I jej przyszły mąż sobie radzi. Skończył w Polsce informatykę, ma świetną pracę w zachodniej korporacji. – Sami się nauczyliśmy języka, sami dbamy, żeby się wykształcić, znaleźć pracę i podatki jeszcze płacimy. Nikt tu ręki po zasiłki nie wyciąga. Daj Boże innym takich uchodźców – mówi Oleg, chłopak Valerii.
Orysia
Imię jest zmyślone, bo Orysia ma kilka krytycznych uwag na temat Polaków, a jedna z nich jest taka, że nie lubią krytyki. A nie ma ochoty stracić pracy. W Polsce pracuje już czwarty rok. Oficjalnie jest studentką, ale przypomnienie sobie nazwy uczelni chwilę jej zajmuje. Pewnie dlatego, że pracuje na trzech etatach.
Niedawno po paru latach mieszkania w wynajmowanych pokojach postanowiła iść na swoje. Dzwoniła po ludziach i od razu, że chce wynająć, ale jest studentką z Ukrainy. A tam pani, że nie dość, że studentka, to jeszcze z Ukrainy. A inna, że brudasów nie potrzebuje. – Jacy Polacy są czyści, to ja akurat wiem, bo po was sprzątam. Ale zęby zagryzam. Ja to w ogóle dużo razy zęby zagryzam – mówi. Albo inna sytuacja: przy sprzątaniu jej pani mówi, że Ukraińcy to ciemniaki. – A ja bym jej mogła w czterech językach odpowiedzieć, jakie my ciemniaki – dodaje.
O Polakach mówi dużo i mało pozytywnie. – Polak i Ukrainiec w 99 proc. to to samo. Ten 1 proc. to wasz rasizm. U nas nie ma rasizmu – przekonuje. I płynnie przechodzi na swoich. – Ja to w metrze ich z daleka rozpoznaję. Złote zęby, złote kolczyki. Z dala się trzymam. To prostaki ze wsi. O czym ja bym miała z takim rozmawiać – pyta. Dla niej to żaden rasizm, tylko szczera prawda. A w ogóle największa prawda jest taka: – Wy i my jednakowi. Dlatego w Polsce ludzie nawet nie zauważyli, że wszędzie pełno Ukraińców.