Cezary Łazarewicz: – Pana płytę „Block to Block” uznano za najważniejszą norweską płytę rockową XX w.
Andrzej Dziubek: – Norwegowie lubią ludzi naturalnych, którzy niczego nie udają i grają to, co im dyktuje serce.
Dlatego śpiewał im pan te piosenki po góralsku?
Oni nikomu nie narzucają swojej kultury i jest w nich ciekawość, co to za człowiek do nich przyjechał. Ja przyjechałem z Orawy, miałem do zaproponowania góralski folklor i im się to spodobało. Poza tym oni lubią folklor.
To pan wymyślił, żeby grać im po góralsku?
Koledzy z zespołu mnie namówili. Przecież sam bym nie wpadł na to, że Norwegowie będą chcieli słuchać góralskich przyśpiewek. To był przypadek. Na jednej z prób zaśpiewałem piosenkę pochodzącą spod Krościenka, znaną mi z folklorystycznego zespołu Małe Podhale, w którym występowałem będąc dzieckiem. Zanuciłem: Wysedł jo se łąckę kosić, słonko świeciło, dokładając kilka chwytów na gitarę. Spodobało się. Joen Kristensen i Ole Snortheim, z którymi grałem w zespole De Press, powiedzieli: Tak będziemy teraz grali. Tę jedyną śpiewaną po polsku piosenkę umieściliśmy na naszej debiutanckiej płycie i nagle odkryły ją norweskie rozgłośnie radiowe. Wtedy cały świat interesował się Polską, bo powstała Solidarność. Być może dlatego nasza piosenka stała się wielkim przebojem.
Warto było uciekać z Polski, by zostać gwiazdą rocka w Norwegii?
Gdy uciekałem, nie wiedziałem, co będę robił. Miałem 16 lat i szukałem wolności. Przez rok przygotowywaliśmy szczegółowy plan z dwoma kolegami z liceum. W grudniu 1970 r. przekroczyliśmy granicę polsko-czechosłowacką w górach koło Chyżnego. Potem trzeba było, nie budząc podejrzeń, przejechać pociągiem całą Czechosłowację, aż do Brna. Stamtąd jest najbliżej do Wiednia. W Brnie wzięliśmy taksówkę, żeby nas zawiozła pod granicę. Do dziś się dziwię, że taksówkarz nie zadenuncjował nas milicji. Bo po co trzech młodych Polaków z wypchanymi plecakami może jechać pod wieczór w stronę austriackiej granicy koło Slavonic?
Skąd wiedzieliście, dokąd jechać?
Ruszyliśmy tym samym szlakiem, którym rok wcześniej szli przez zieloną granicę nasi starsi koledzy ze szkoły. Przysłali nam list z Austrii, opisując szczegółowo trasę. Z listu wiedzieliśmy, że w Slavonicach najłatwiej jest przejść granicę, bo nie ma tam pola minowego. Są tylko druty kolczaste pod napięciem. I co 5–10 minut chodzą wzdłuż granicy patrole. Można się przed nimi ukryć, kładąc się w śniegu i nakrywając prześcieradłem, które każdy z nas miał w plecaku.
Gdy wysiedliśmy z taksówki, widać było tylko pola i w oddali druty kolczaste. Przez pierwsze zasieki przeczołgaliśmy się bez problemu. Wiedzieliśmy, że mamy do pokonania jeszcze sto metrów i będziemy wolni. Wtedy zobaczyliśmy za sobą latarki pograniczników. Krzyczeli do siebie i próbowali nas wziąć w kleszcze. A przed nami wyrosły kolejne zasieki. W żaden sposób nie mogliśmy ich przejść, więc biegaliśmy wzdłuż drutów w tę i we w tę. W końcu mówię do kolegów: Skoncentrujmy się, bo nas tutaj zastrzelą.
Braliście pod uwagę, że możecie zginąć?
Przygotowując ucieczkę, zastanawialiśmy się, czy zaczną strzelać, jak nas zobaczą. Pytałem, co wtedy zrobimy? Postanowiliśmy iść na całość, nie cofać się. Albo nas trafią, albo będziemy wolni. Pogranicznicy biegli już do nas, a nam w końcu udało się trochę naciągnąć jeden z drutów i pod nim prześlizgnąć. Gdy byli na odległość strzału, my wbiegaliśmy do jakiegoś lasku. Potem przeprawialiśmy się przez moczary, aż doszliśmy do torów. Wciąż nie miałem pewności, czy jesteśmy w Austrii. Kamień spadł mi z serca, gdy zobaczyliśmy tablicę, na której wszystko było napisane po niemiecku. Chłopaki – powiedziałem – myśmy są w domu.
Mieliście plan, co dalej?
Musieliśmy jak najszybciej poprosić o azyl polityczny. Szliśmy przed siebie, aż po północy trafiliśmy do wioski. Wszędzie ciemno, tylko w jednej chałupie paliło się światło. Pobiegliśmy tam, pukaliśmy i krzyczeliśmy: Azyl, azyl, Polish, Polish. Nikt nie otwierał. Widocznie się bali.
Może nie zrozumieli?
Gdy zdecydowaliśmy, że uciekamy, zaczęliśmy się uczyć na własną rękę niemieckiego. Trochę rozumiałem. Wiedziałem, co to znaczy Hände hoch, gdy krzyczeli do nas mundurowi, którzy wpadli do wagonu, kiedy spaliśmy na bocznicy kolejowej. Rozmawialiśmy jednak po rusku, bo jeden z nich walczył na froncie wschodnim. Nie mogli zrozumieć, jak nam się udało wyjść z tego żywym. Potem przekazali nas policji, a ci przewieźli nas do obozu Traiskirchen pod Wiedniem. Wypłacono nam kieszonkowe i powiedziano, że możemy sobie szukać jakiejś pracy. Ja znalazłem przy sortowaniu mandarynek. Stałem przy taśmie i wyłapywałem te zgniłe.
Warto było dla takiej wolności narażać życie?
Miałem plan. Z Austrii chciałem wyemigrować do Kanady i zostać zawodowym hokeistą. Hokej był wtedy moją wielką pasją, a największym marzeniem było zagrać w lidze NHL. Muzykę też lubiłem, ale wiedziałem, że z muzyki wyżyć się nie da, a z hokeja – tak.
To trzeba było emigrować do Kanady, a nie do Norwegii.
Kanadyjczycy odmówili mi wizy. Uznali, że jestem za młody, nie mam zawodu ani wykształcenia. Mogłem wyemigrować do USA, ale bałem się, że mnie zwerbują do wojska i wyślą na wojnę do Wietnamu. Myślałem też o wyjeździe do Australii, ale tam trzeba było czekać na wizę dwa lata. Dowiedzieliśmy się, że znacznie szybciej można wyjechać z włoskich obozów dla uciekinierów. Nawet planowaliśmy z chłopakami uciec do Włoch, ale wtedy pojawiła się propozycja z Norwegii. Każdemu uciekinierowi zależy, by jak najszybciej wyjść z obozu i zacząć normalne życie. Starsi ci mówią: Nie gnij w tym lagrze i jedź tam, gdzie cię najszybciej wpuszczą, dadzą ci tam wykształcenie, pomoc socjalną i zrobią z ciebie człowieka. Od razu się zdecydowałem, gdy usłyszałem o Norwegii.
Wybrał więc pan państwo na zasadzie – pierwsze wolne?
Wiedziałem, że to surowy i zimny kraj. Na rozmowie kwalifikacyjnej pytali mnie, co jeszcze wiem o Norwegii. Wiedziałem, że mają ropę, króla i renifery.
Niewiele.
Prawdę mówiąc, nic o nich wtedy nie wiedziałem. Wylądowałem w Oslo, na lotnisku zbudowanym na fiordzie. Przywieźli nas specjalnym samolotem – sami uciekinierzy z Węgier, Bułgarii i Polski. Był kwiecień, a zimno jak u nas w styczniu. Ludzie wydawali się jacyś obcy i twardzi, ale starali się być dla nas mili i otwarci. Wiedzieli, że przyjeżdżam z ciemiężonego kraju, więc chcieli mi pomóc. Pierwsze, co zapamiętałem, to hipisi. Stali pod pałacem królewskim w długich afgańskich kożuchach, sięgających do ziemi, i handlowali haszyszem. Pomyślałem: tu dopiero jest wolność.
Nie próbował pan zaciągnąć się do drużyny hokeja?
Marzenia o hokeju skończyły się już w Austrii, gdy pracowałem w tartaku. Piła tarczowa obcięła mi trzy palce. Zapomniałem i o sporcie, i o gitarze. Co będę robił w Norwegii? Nic precyzyjnego nie przychodziło mi wtedy do głowy. Myślałem: postudiuję trochę, a potem się zobaczy. Szybko nauczyłem się języka, bo zaraz po przyjeździe zakwaterowali mnie w internacie z Norwegami.
Kiedy założył pan swój pierwszy zespół?
W połowie lat 70., gdy zobaczyłem na scenie Sex Pistols. To był mój pierwszy koncert punkrockowy. Przyjechali z Londynu do Oslo, gdzie nie było nawet klubów rockowych, więc zorganizowali im występy w zwykłej restauracji. Zobaczyłem, jak drą się na scenie, oblewają piwem i prowokują publiczność. Oni byli przeciwko wszystkiemu: komercji, władzy, schematom, a nawet naszemu królowi. To mnie ruszyło, bo można było prostym dźwiękiem robić sztukę. Całe stypendium wydałem na wzmacniacz i gitarę. Namówiłem też kolegów z Akademii Sztuk Pięknych, by się przyłączyli.
Dla gitarzysty brak trzech palców jest chyba dużą przeszkodą?
W punk rocku nie liczyła się wirtuozeria gitarowa. Dlatego dwa palce wystarczały. A ja grałem na gitarze basowej, używając tylko strun E i A. Chciałem grać nowoczesną, inteligentną muzykę new wave, wspieraną przez inspiracje muzyczne płynące do mnie z Polski. Stamtąd dostawałem płyty Czerwonych Gitar czy Breakoutów. Od tych ostatnich pożyczyłem w jednej z piosenek kilka akordów. Wtedy jeszcze śpiewałem po angielsku, bo myślałem, że tak najlepiej przebić się na rynek.
Jak to się stało, że został pan gwiazdą?
Przypadek. W nocy z 30 kwietnia na1 maja w 1981 r. zbierali się w Oslo anarchiści, by zrobić w mieście pierwszomajową zawieruchę. Władza chciała jakoś odwrócić uwagę młodzieży od tego wydarzenia, więc zorganizowała wielki rockowy koncert, na który nas zaproszono. Mieliśmy tę młodzież odciągnąć od zamieszek.
Daliście się wykorzystać władzy?
Dlatego nie chciałem tam wystąpić. W końcu koledzy mnie przekonali, że mamy szanse stać się sławni. Faktycznie, to był przełom. Koncert transmitowała norweska telewizja, zobaczyło nas 100 tys. osób. Gdy następnego dnia wyszedłem na ulicę, byłem już rozpoznawalny.
W Norwegii mieszka tylko 4 mln ludzi, więc łatwo zaistnieć. Jak jesteś popularny, to otacza cię wianuszek wielbicieli i każdy chce się z tobą napić piwa. Nasz problem polegał na tym, że nie mieliśmy gdzie grać, bo w Norwegii królował pop i jazz. Nie było dla nas sal koncertowych, więc musieliśmy wynajmować knajpy i tam robić koncerty.
Dało się z tego wyżyć?
Niezależnym zespołom punkrockowym takim jak De Press było ciężko. Żeby wydać pierwszą płytę, zaciągnąłem kredyt w banku. Za te pieniądze wynajęliśmy m.in. angielskiego producenta Johna Lacky’ego. Płyta sprzedała się w 20 tys. egzemplarzy, co pozwoliło nam zarobić. Potem utrzymywaliśmy się z państwowych dotacji. Norwegia to kraj, gdzie rządzi patia robotnicza. Nawet muzycy punkrockowi otrzymują stypendium od państwa. My dostawaliśmy dotację na wydanie płyt i państwo wspomagało nasze koncerty.
Marzenie każdego muzyka: być gwiazdą wspomaganą dotacjami rządowymi i niczym się nie martwić.
Mnie to męczyło i spalało. Chciałem coś kreować, rzucać wyzwanie, a moi koledzy chcieli grać koncerty i gwiazdorzyć. Wkurzało mnie to, więc rozwiązałem De Press i założyłem Holy Toy. Jeszcze bardziej alternatywną i kontrkulturową grupę. Nikt nie wierzył w sukces. A my jeździliśmy na koncerty do Anglii i dostawaliśmy tam superrecenzje naszych płyt. Norwegowie znów się zdziwili, że można być z Oslo i odnosić sukces w Anglii.
Nie ciągnęło pana do Polski?
Gdy powstała Solidarność, po raz pierwszy przyjechaliśmy z De Press do Polski na zaproszenie Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej. Żeby tutaj zagrać, zrezygnowaliśmy z występów w Anglii, gdzie mieliśmy koncertować z Duran Duran. Gdy w hali Stoczni Gdańskiej śpiewaliśmy po rosyjsku piosenkę „Kolchoz” z refrenem, że wszyscy pracujemy w kołchozie, to tu rozumiano to lepiej niż gdzie indziej.
Rozdawaliśmy płyty na koncertach i tak zaszczepiliśmy underground. Ja występowałem wtedy pod nazwiskiem Nebb (Dziub po norwesku). Polska wtedy była na topie, więc z Norwegii przyjechał z nami cały autobus dziennikarzy. Dla nich tu była pełna egzotyka. Pisali, że w przydrożnych rowach rośnie marihuana i że wszystkich śledzą służby specjalne. (Fakt, ciągle za nami łazili tajniacy). W Gdańsku zaprowadziłem ich do siedziby Solidarności. Chcieli zobaczyć na własne oczy Wałęsę. Spotkaliśmy go na schodach. Nie miał czasu, bo robił rewolucję, więc w zastępstwie przyjął nas Andrzej Gwiazda.
Mógł pan wtedy zostać.
Musiałem wrócić i skończyć kolejną płytę. Zresztą nie było tu wtedy bezpiecznie. Czuło się napięcie i że zaraz ta wolność się skończy. I tak się stało. Wróciliśmy dopiero do wolnej Polski. Zobaczyłem, że otwiera się duży rynek muzyczny, 10 razy większy niż norweski, więc może będą chcieli tutaj posłuchać tych naszych piosenek. Reaktywowałem zespół De Press.
Pisano wówczas, że jesteście najpopularniejszym polskim zespołem za granicą.
Zanim ruszyliśmy w trasę koncertową, wydaliśmy pierwszą polską płytę De Press. Nagraliśmy na niej sporo polskich piosenek, trochę z Tetmajera, trochę z Norwida. Znaleźliśmy wytwórnię DNA, która zajęła się dystrybucją i promocją. Powiedzieli, że mogą nam zapłacić 1000 dol. Niewiele, ale nie kłóciliśmy się o pieniądze. Chcieliśmy, by płyta ukazała się w Polsce. My zrobiliśmy trasę koncertową, a oni świetny interes, sprzedając w mig 100 tys. naszych kaset.
Podobała się panu ta nowa Polska?
Gdy przyjechałem do kraju na początku lat 90., miałem za sobą ponad 20-letni staż życia w Norwegii. Mieszkałem tam dłużej niż w Polsce. Nie zdawałem sobie sprawy, że stałem się człowiekiem Północy. Przyzwyczaiłem się do ich mentalnej harmonii i spokoju. W Polsce widziałem chaos. Wszystko się niby rozwija, ale za szybko, za dynamicznie, bez ładu i składu. Nie czułem się tu dobrze.
Coś konkretnego panu przeszkadzało?
Tam jest tak, że jak jeden mówił, to inni go słuchali i trawili, co ma do powiedzenia. U nich najpierw człowieka słucha, a potem odpowiada. A u nas wszyscy naraz gadają. Jeden przez drugiego.
W końcu się pan przełamał i wrócił.
Dopiero 10 lat temu. Matka kupiła mi chałupę na Orawie, pod Babią Górą, w Lipnicy Wielkiej. Całe lata przyjeżdżałem z Oslo, by ją wyremontować, a jak wyremontowałem, to sprzedałem w diabły i przeniosłem się na odludzie, do Jabłonki, z której kiedyś uciekłem w świat.
Z Norwegią pan już zerwał?
Rok temu zaprosili mnie na festiwal rockowy. Niedawno wydałem tam też płytę z wierszami zmarłego pół wieku temu poety Tora Jonssona. Teraz chcę przetłumaczyć je na Polski, byśmy mogli bliżej go poznać. W Jabłonce staram się być ambasadorem Norwegii. Namówiłem wójta, by nawiązał kontakty z gminą Lom, skąd pochodził Tor.
Czy z bycia ambasadorem można się utrzymać?
Nie dorobiłem się milionów, jak moi koledzy, z którymi uciekałem. Oni wyjechali do USA. Jeden z nich ma dziś wielkie pieniądze i zajmuje się hobbystycznie grą w golfa. Miałem mniej szczęścia, bo z jedną szczoteczką do zębów z Polski wyjechałem i z jedną do niej przyjechałem. Maluję obrazy, gram koncerty i wydaję nowe płyty. Z tego się w Polsce utrzymuję. W Norwegii musiałbym prosić o artystyczne stypendium.
Skąd się wzięło pana zaangażowanie polityczne?
Zawsze byłem zaangażowany. Kiedyś byłem przeciwko komunistycznej dyktaturze i w prosty sposób przekładałem to na moje piosenki.
A teraz grając na koncercie „Gazety Polskiej” przed Pałacem Prezydenckim przeciwko komu pan jest?
Zostałem zaproszony na koncert, który był dla mnie tylko wydarzeniem artystycznym. Też mi się nie podobało, że jakiś facet ze sceny porównywał polskiego premiera do gestapo. Zagraliśmy tam cztery piosenki, w tym „Zieloną Wronę”, piosenkę ze stanu wojennego, do której słowa napisał obecny minister Bogdan Klich, o czym pewnie nikt nie wiedział.
Nie tęskni pan za fiordami?
Tutaj też mam przestrzeń. Siadam sobie przed domem. Babią Górę mam po prawej, Tatry po lewej. Przede mną Jezioro Orawskie. Jak na nie patrzę, to tak, jakbym miał fiordy przed oczami. Na swoje potrzeby nazywam je fiordem orawskim.