Tak mogłoby brzmieć pierwsze, nieśmiertelne zdanie z „Wesela”, gdyby jakiś późny naśladowca Wyspiańskiego zechciał opisać polityczny Kraków w połowie 2014 r. Prezydent jest bowiem jedynym trwałym punktem odniesienia dla krakowskiej polityki, a wokół rozorane partyjne ugory, na których od czasu do czasu wyrastają jakieś figury, często nawet duże, ale przeważnie osobne. O koalicje i alianse w ważnych dla miasta sprawach trudno, bardzo trudno.
Czy są u nas jakieś partie?
Wczesną wiosną, w samo południe, pod Sukiennicami stanęło grono kilku naukowców, by nielicznym dziennikarzom przedstawić protest środowiska akademickiego przeciwko odebraniu miastu 40 mln zł na odnowę zabytków Krakowa. Posłowie z innych regionów, zwłaszcza z Dolnego Śląska, który ma świetnie zorganizowany sejmowy lobbing, zapragnęli bowiem przesunięcia pieniędzy na odnowę krakowskich zabytków z Kancelarii Prezydenta, gdzie stanowią osobną pozycję, do budżetu, aby obdzielić nimi cały kraj. Ten protest nieco poruszył polityczny Kraków i być może po raz pierwszy zaczęła się wspólna walka, aby jednak fundusze dla miasta ochronić. Powstaje nawet projekt specjalnej ustawy mającej dać Krakowowi co jego. Czy to pierwsza jaskółka, że krakowska polityka robi coś więcej, a nie tylko narzeka? I jest przedmiotem narzekań.
Dotychczas narzekała, często zresztą słusznie, że władza centralna jej nie lubi i to od dziesięcioleci. Bo Kraków płacił za przegrane referendum „3 razy tak” w 1946 r., płacił za zbyt arystokratyczno-ziemiańsko-mieszczańskie korzenie, za lewicowego prezydenta wreszcie. Płacił przede wszystkim brakiem inwestycji, które najboleśniej uderzyły, gdy miasto pominięto w gronie organizatorów Euro 2012, ponoć z powodu braku odpowiedniej bazy hotelowej, co zabrzmiało dość śmiesznie. To wersja oficjalna. Bardziej prawdziwa jest ta, że jednak to prof. Majchrowski nie miał siły przebicia w czasie rządów PiS, a Platforma, umocowana na Wybrzeżu, bardziej interesowała się Gdańskiem czy Wrocławiem, gdzie duże wpływy miał mocny wówczas Grzegorz Schetyna. To poczucie krzywdy, które jest ważnym elementem krakowskiej polityki, trwa do dziś, także gdy idzie o rozdział funduszy unijnych. Kraków zdobywa ich dwa razy mniej (na głowę) niż Warszawa i nawet biorąc pod uwagę fakt, że może przedstawia mniej projektów, dysproporcje są uderzające.
Największe centralne zaniedbanie to część obwodnicy, do której budowy miasto wszystko przygotowało, obietnic było wiele, a budowa się odwleka. Może teraz przy okazji planowanych na 2016 r. papieskich Dni Młodzieży czy walki o olimpiadę zimową w 2022 r. coś się poprawi, choć atmosfera wokół idei igrzysk jest fatalna i być może w zaplanowanym na 25 maja referendum krakowianie powiedzą „nie” albo po prostu nie zameldują się przy urnach.
O wyjątkowo marnej krakowskiej polityce krakowianie mogą rozprawiać w nieskończoność. „Czy w ogóle są u nas jakieś partie?”– pytają. No cóż, faktem jest, że od prawie już 12 lat konserwatywnym ponoć miastem rządzi lewicowy prezydent, który w kolejnych wyborach równo kosił – choć nie bez trudu, bo zawsze w drugiej turze – nawet najtęższe czy najbardziej popularne prawicowo-konserwatywne głowy. Padali w tym wyścigu: Jan Rokita, Zbigniew Ziobro, Józef Lassota (wcześniej zasłużony dla miasta prezydent), Ryszard Terlecki, Andrzej Duda. Zaczęto mówić nawet o „klątwie Majchrowskiego”: kto z nim przegrał, ten wcześniej czy później znajdował się na politycznym marginesie. Przykłady? Rokita, Kracik (wojewoda małopolski w latach 2009–11), Lassota, który dopiero obecnie próbuje odnaleźć się w Sejmie, Ziobro, który być może dogorywa ze swoją partią o słabych notowaniach. Teraz z zainteresowaniem śledzone są losy Jarosława Gowina, który publicznie zapowiadał, że wystartuje w kolejnych prezydenckich wyborach, ale nieco ciszej dodawał, że jeśli nie wystartuje Majchrowski. Gowin panicznie boi się Majchrowskiego, to dość powszechna opinia, choć niektóre sondaże dawały mu – jeszcze wówczas, gdy był w PO – nawet niewielkie szanse na zwycięstwo. Teraz zdecydowanie traci.
Na dodatek prof. Majchrowski rządzi bez stabilnego zaplecza partyjnego, a nawet w ogóle bez zaplecza. Pierwsza koalicja, jaką zawarł, zwana zresztą dla niepoznaki „porozumieniem ekonomicznym”, pochodzi z połowy 2012 r., a więc podpisana została symbolicznie na okoliczność jubileuszu 10-lecia jego rządów. Wtedy to wygrywająca w mieście wybory PO (w 2010 r. prawie połowa głosów i zdecydowana większość w Radzie Miasta) doszła do wniosku, że jednak trzeba się zastanowić nad finansami coraz bardziej zadłużonego Krakowa. Nie zawsze bowiem warto na złość prezydentowi uchwalać rozbudowę dwóch stadionów, bo akurat Cracovia i Wisła obchodziły swoje stulecia i postanowiono oba zasłużone kluby stadionami obdarować (by potem głowić się, jak je utrzymać). Niewarto też z oszczędności miejskich przeznaczać na jedzenie dla żyrafy 250 tys. zł, bo choć suma od stadionowej (700 mln zł) zdecydowanie mniejsza, to jedzenie dla żyrafy akurat było.
Buduje miasto i swoją pozycję
Krakowem więc rządzi dziś prezydent Majchrowski formalnie wspierany przez PO i kilku posłów z jego bezpartyjnej listy Przyjazny Kraków. W opozycji znaleźli się radni PiS (zaledwie 10 mandatów) i jest jeszcze kilku niezrzeszonych, którzy po drodze wykruszyli się z innych partii. Majchrowski zdominował, wręcz przytłoczył, krakowską politykę. W tej sprawie nie ma wątpliwości. Przez lata zręcznie manewruje między różnymi partyjnymi interesami, spełnia racjonalne postulaty, ze wszystkimi rozmawia, jeśli trzeba zatrudnia, bo „szkoda, aby doświadczeni samorządowcy się marnowali”, i buduje. Miasto i swoją pozycję. Ponieważ nie ma większości, więc musi często zabiegać o zgodę mieszkańców, z którymi się spotyka i rozmawia, utrwalając wizerunek uniwersyteckiego profesora, który jednak nie ma cienia arogancji. Tego od niego powinni się uczyć miejscowi politycy spiskujący w zamkniętych gronach.
Nigdy wcześniej w Krakowie, jak za Majchrowskiego, nie było tylu ważnych inwestycji. Nigdy tak szybko nie nadrobiono tylu zaległości – to przyznają nawet najwięksi krytycy. Oczywiście miał więcej niż inni czasu i większe pieniądze, także unijne. Niemniej to, co powstało, jest dorobkiem imponującym: pierwsza w mieście oczyszczalnia ścieków, wielka spalarnia odpadów, szybki tramwaj, nowe połączenia tramwajowe, remonty Rynku Głównego i wielu innych części miasta, nowoczesne muzea. Nie wszystkie inwestycje oddawano w terminie, ale jednak są. Jest też nieoczekiwaną zasługą prof. Majchrowskiego likwidacja Komisji Majątkowej, zwracającej grunty kościołowi. To on pierwszy zaczął wojnę o działki przypisane jako rekompensata cystersom, chciał nawet skierować wniosek do Trybunału Konstytucyjnego, ale poparcia dla stosownej uchwały Rady Miasta odmówiła mu krakowska Platforma. Sam przegrał i dziś ze złością patrzy, jak na tych działkach powstają apartamentowce. Ale ruszył problem komisji, którą rząd premiera Tuska ostatecznie zlikwidował.
Poczet prezydentów
Zresztą trzeba przyznać, że po przełomie 1989 r. Kraków miał szczęście do prezydentów. Prof. Jacek Woźniakowski, intelektualista związany z wpływowymi w Krakowie środowiskami „Znaku” i „Tygodnika Powszechnego”, rządził zaledwie kilka miesięcy, ale zarówno on, jak i równie krótkotrwały Krzysztof Bachmiński sięgnęli po nowych ludzi, zreorganizowali urząd i przygotowali go do nowych zadań. Generalnie przemiana 1989 r. przebiegała w Krakowie bez wielkich wstrząsów, w czym niemała zasługa jednego z zastępców Lecha Wałęsy i szefa Małopolskiej Solidarności nieżyjącego już Stefana Jurczaka, potem wieloletniego senatora, polityka wywodzącego się ze środowiska robotniczego, ale obdarzonego politycznym instynktem i umiarem. To on oraz Krzysztof Kozłowski, pierwszy cywilny szef MSW i wieloletni senator, cieszący się tu ogromnym autorytetem, wyznaczali ton zmian i neutralizowali co większych radykałów.
Następny prezydent, Józef Lassota, związany ze środowiskami demokratycznej opozycji, Unią Demokratyczną i Unią Wolności, dał sygnał do rozpoczęcia inwestycji. Wtedy powstały pierwsze plany strategii rozwoju miasta. Pieniędzy było mało, postawiono więc na ściąganie inwestorów i partnerstwo publiczno-prywatne, w ramach którego wybudowano duży podziemny parking pod placem Na Groblach. Potem takie przedsięwzięcia już się nie udawały. Jednym z największych zadań była budowa tzw. nowego miasta w okolicach Dworca Głównego i porozumienie w tej sprawie z amerykańskim deweloperem Tishmanem. Rzecz jednak utonęła w sporach partyjnych, podejrzeniach o przekręty i następca Lassoty prof. Andrzej Gołaś, wspierany przez AWS, wycofał się z przedsięwzięcia. Dziś prawie nikt nie ma wątpliwości, że gdyby owe plany zrealizowano w Krakowie, dokonano by rzeczy wielkiej – uporządkowania sporej części miasta.
Prof. Andrzej Gołaś, b. prorektor AGH, był zresztą jedynym prezydentem Krakowa, który miał bardzo silne zaplecze polityczne AWS. Mógł w Warszawie załatwić wszystko, ale też nie załatwił, co wielu uznaje za straconą szansę. Wybudował jednak dwa mosty i zaplanował wiele nowych inwestycji, do wyborów bezpośrednich już nie stanął. To właśnie po nim dość nieoczekiwanie wybory (w 2002 r.) wygrał Majchrowski, wcześniej dość mało znany poza środowiskiem historyków, profesor UJ, specjalista od II Rzeczpospolitej (był krótko wojewodą z nadania SLD). Wygrał przewagą procenta głosów nad pewnym zwycięstwa Lassotą.
Co polityk, to solista
W tamtych wyborach o urząd prezydenta Krakowa ubiegały się takie tuzy, jak Jan Rokita (perfekcyjnie przygotowany, plan dla miasta to była cała książka i decyzje zaplanowane co do dnia, podobnie jak obsada kadrowa, którą już rekrutowano), Zbigniew Ziobro i Lassota właśnie. Majchrowski wydawał się najsłabszy z całej stawki. Zwykło się uważać, że o ostatecznym jego zwycięstwie przesądził Jan Rokita, który w drugiej turze odmówił Lassocie poparcia, choć byli w gruncie rzeczy z tego samego środowiska politycznego. Rokita był zresztą specjalistą od politycznych wolt. Ten czołowy kiedyś polski polityk, zarazem wielki samotnik, pozbawiony umiejętności pracy zespołowej („zespół” to tylko jego najbliżsi wierni współpracownicy), na złość PO poparł w kolejnych wyborach Ryszarda Terleckiego z PiS.
Rokita pozostawił po sobie spaloną polityczną ziemię – z taką opinią można się spotkać często. Jest w tym sporo prawdy, ale w Krakowie co polityk, to solista, a umiejętność gry zespołowej praktycznie żadna. Bogdan Klich (obecnie szef miejscowego sztabu Platformy w wyborach do PE) bardziej udziela się na międzynarodowych natowskich, wojskowych forach niż w partii i mieście. Jarosław Gowin zakłada nową partię i cały swój platformerski potencjał wyborczy (dobry wynik, kiedy musiał nagle zastąpić Jana Rokitę, gdy Nelly Rokita wylądowała w PiS) wykorzystał na budowanie osobistej pozycji. Tadeusz Syryjczyk, niegdyś ważna postać krakowskiej opozycji, potem minister w rządzie Tadeusza Mazowieckiego, wylądował w sferach bankowych i do polityki nie ciągnie. Bogusław Sonik, eurodeputowany, bardziej interesuje się materiałami IPN niż bieżącą sytuacją miasta. Straciło na politycznym znaczeniu środowisko „Tygodnika Powszechnego”. Inni, jak Ireneusz Raś, mieli więcej ambicji niż politycznych talentów i dziś wrócili na swoje miejsca w szeregu w Platformie dowodzonej przez Grzegorza Lipca, reprezentującego już zupełnie inne pokolenie. Jedynie eurodeputowana Róża Thun oraz Jerzy Fedorowicz, który przeszedł solidną samorządową szkołę, wykazują zdolności do partyjnej kooperacji.
PiS, druga licząca się partia, to dziś głównie Andrzej Duda. Szef sztabu w wyborach do PE, uchodzi za miłego, kulturalnego człowieka, dopóki nie zaczyna mówić językiem PiS, którego agresywność nie bardzo do niego pasuje. Przeszłą gwiazdą jest Ryszard Terlecki. Działalności partyjnej wszystkich właściwie partii trudno się doszukać. Zresztą PO bardzo skrępowała się porozumieniem z Majchrowskim, bo już nie może być w opozycji i ponosi odpowiedzialność za miasto. Dla Krakowa dobrze, dla partii gorzej.
Na lewicy po tragicznej śmierci Andrzeja Urbańczyka nie pojawiły się nowe gwiazdy. Zresztą lewica w Krakowie to jedna wielka porażka. W wyborach samorządowych prawie nie zaistniała, w radzie miasta nie ma ani jednego przedstawiciela (w wyborach zdobyła dwa razy mniej głosów niż bezpartyjny komitet Majchrowskiego), w Sejmiku ma dwóch. Nie ma też żadnego posła z Krakowa. W PE reprezentuje Małopolskę Joanna Senyszyn, kolejna osoba, która przyjeżdżając znad morza, postanowiła „przewietrzyć” konserwatywny Kraków. Rzecz w tym, że w Krakowie żywa jest lewicowa tradycja Ignacego Daszyńskiego i PPS, a nie PZPR. Senyszyn wybiera elektorat SLD, ale partii niczego to nie dodaje. Nawet po wojnie było to miasto Józefa Cyrankiewicza, Tadeusza Drobnera, Lucjana Motyki, czyli dawnego pepeesowskiego zaciągu.
Odwołująca się do tej tradycji krakowska Kuźnica, niegdyś ważne lewicowe środowisko, nie włączyła się w główny nurt SLD i tworzyła bardziej grupę poparcia Aleksandra Kwaśniewskiego niż Leszka Millera. W tej tradycji umiejscowić też można prezydenta Majchrowskiego, z którym zresztą lewica miała sporo kłopotów, kiedy jako przeciwnik wojny w Iraku zapowiedział bojkot wizyty prezydenta George’a Busha w Krakowie. Z kolei prof. Andrzej Gołaś zapowiadał bojkot prezydenta Kwaśniewskiego. Spór o wawelski pochówek Lecha i Marii Kaczyńskich też warto odnotować. Ot, taka uroda tutejszej polityki.
Ostatnio szefem SLD w Krakowie został Krzysztof Klimczak, znany głównie z tego, że w zeszłym roku podpowiadał Leszkowi Millerowi przemówienie podczas pierwszomajowego wiecu. Pokonał wieloletniego szefa miejscowych struktur Kazimierza Chrzanowskiego. Dla wielu to znak, że nadchodzi inne pokolenie, trzydziestolatków. Ale lewica w Krakowie to także prof. Jan Hartman, który dziś organizuje happeningi u Palikota, czy Anna Grodzka, która próbuje zbierać razem lewicowe organizacje pozarządowe. Tylko że nikt się tu z nikim nie łączy i przepaść raczej rośnie.
Czy będzie kandydował?
Dziś najważniejsze polityczne pytanie w Krakowie brzmi: czy Jacek Majchrowski wystartuje po czwartą już kadencję prezydenta miasta? On sam zwodzi, choć wielu uważa, że z pewnością wystartuje. Tym bardziej że żadna z partii nie ma dobrego kandydata. Największy to problem dla PO, ponieważ zgodnie z nową linią partii powinna poprzeć popularnego Majchrowskiego, a nie urządzać prawybory bardzo słabych kandydatów. Bo w prawyborach w PO zetrą się np. Bogusław Sonik (daje do zrozumienia, że kandydowania nie odmówi) z wiceprzewodniczącą rady miasta Małgorzatą Jantos. A Majchrowski, paląc fajeczkę, będzie się tylko uśmiechał.