Nauka

Reprodukcja miernoty

Mało cytowań polskich uczonych

Liczba cytowań prac polskich naukowców, zwłaszcza przedstawicieli nauk społecznych i humanistycznych, jest bardzo niska. Liczba cytowań prac polskich naukowców, zwłaszcza przedstawicieli nauk społecznych i humanistycznych, jest bardzo niska. Alfonso de Tomas / Flickr CC by SA
Publikuj albo giń – ta żelazna zasada obowiązuje w zachodnim świecie naukowym. Jak cię nie cytują, to cię nie ma. Polskich uczonych zdaje się ona nie obowiązywać.
Polskie nauki społeczne i humanistyczne są - w swoim ogólnym obrazie -  prowincjonalne.BEW Polskie nauki społeczne i humanistyczne są - w swoim ogólnym obrazie - prowincjonalne.
Prof.Grzegorz Gorzelak - dyrektor Centrum EUROREG na Uniwerystecie Warszawskim.Iwona Burdzanowska/Agencja Gazeta Prof.Grzegorz Gorzelak - dyrektor Centrum EUROREG na Uniwerystecie Warszawskim.

Niedawno opublikowaliśmy artykuł Grzegorza Gorzelaka, dyrektora Centrum Europejskich Studiów Regionalnych i Lokalnych (EUROREG) Uniwersytetu Warszawskiego, w którym autor zajmuje się zjawiskiem "niskiej cytowalności" prac polskich naukowców. Artykuł wzbudził duże zainteresowanie środowisk naukowych. Dlatego wracamy do niego i prezentujemy kilka polemik z tezami autora: Romany Kolarzowej z Uniwersytetu Rzeszowskiego, trójki pracowników z Politechniki Warszawskiej, Janusza Gila z Uniwersytetu Zielonogórskiego oraz grupy polskich naukowców pracujących w placówkach amerykańskich. Ostatnie polemiki - autorstwa Marka Węcowskiego z Instytutu Historycznego UW oraz prof. Andrzeja Wróbla. Na koniec - publikujemy finalną odpowiedź autora. Ostatnim zamieszczonym tesktem nie jest już polemika lecz protest Rafała Tołoczki z Uniwerystetu Mikołaja Kopernika w sprawie opublikowanej przez MNiSW listy czasopism punktowanych.

Dobrą miarą oceny poziomu nauki i dorobku naukowców jest tzw. indeks h. Opracował go fizyk Jorge E. Hirsch, profesor University of California w San Diego. Amerykański uczony zaproponował miarę analizującą liczbę cytowań prac poszczególnych autorów. Podstawą do obliczeń jest serwis Google Scholar, najszerszy internetowy zbiór publikacji naukowych. Wartość n indeksu oznacza, że Google Scholar zanotował n prac danego autora, które miały co najmniej n cytowań. Nie jest to, oczywiście, miara doskonała, jednak zwłaszcza w przypadku nauk społecznych indeks h dobrze pokazuje miejsce uczonego w krajowym i międzynarodowym obiegu nauki – szczególnie wtedy, gdy wartość indeksu jest niska. Warto dodać, że ze wskaźnika tego korzysta Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego podczas oceny wniosków o granty w naukach społecznych i humanistycznych.

Niestety, jakość polskiej nauki, zwłaszcza nauk społecznych i humanistycznych, jest przerażająco niska. Dowodem niech będą średnie wartości indeksu h dla członków komitetów Polskiej Akademii Nauk (zestawiliśmy je wraz z dr. hab. Przemysławem Śleszyńskim z Instytutu Geografii i Przestrzennego Zagospodarowania PAN dla komitetów mających coś wspólnego z szeroko rozumianymi badaniami przestrzennymi, które są naszą specjalnością).

Na listach jest wielu tytularnych (!) profesorów, również członków PAN z indeksami równymi 0, 1 czy 2. Np. średnia wartość (najniższa wśród badanych komitetów) dla Komitetu Architektury i Urbanistyki PAN wynosi 1,7, a jego 26 na 28 członków ma indeks nieprzekraczający 3! Drugi (od końca) w tym zestawieniu Komitet Transportu ma średnią 2,3, a jeden tylko jego członek ma indeks h większy od 4 (równy 10, co i tak nie jest wartością porażającą). 19 członków (na 28) tego komitetu ma nie więcej niż 2 – oznacza to, że nie istnieją oni nie tylko w nauce międzynarodowej, ale nawet krajowej.

Nawet te komitety, które skupiają uczonych o lepszych notowaniach, nie imponują. Np. w Komitecie Socjologii najwyższy indeks (99) ma prof. Zygmunt Bauman. To wartość bardzo wysoka w skali międzynarodowej, na poziomie indeksów Immanuela Wallersteina i Manuela Castellsa – światowych tuzów nauk społecznych. Już jednak niewątpliwie wybitni polscy uczeni mieszkający w kraju mają owe indeksy na poziomie 20–30 (profesorowie Piotr Sztompka – 32, Jerzy Szacki – 23), co i tak lokuje ich w absolutnej czołówce przedstawicieli polskich nauk społecznych. Średnia wartość indeksu dla tego komitetu to 12,7, ale po „wyjęciu” z niego prof. Zygmunta Baumana spada do 10.

W naukach społecznych i humanistycznych poza wymienionymi uczonymi indeks 20 i więcej ma jedynie osiem osób: psychologowie Jan Strelau (28) i Janusz Reykowski (20), pięciu polskich ekonomistów: Grzegorz W. Kołodko (24), Marek Okólski (23), Jan Winiecki (22), Stanisław Gomułka (21) i niżej podpisany (20), językoznawca Jacek Fisiak (22), historyk filozofii Andrzej Walicki (20), a blisko tej granicy jest jeszcze socjolog Bohdan Jałowiecki (19). I, niestety, tylko tyle. Nawet wśród członków PAN Wydziału I Nauk Humanistycznych i Społecznych znajdujemy osoby o wartościach indeksu h poniżej 10, a jeden z członków korespondentów tego wydziału ma 0 (średnia dla wszystkich członków rzeczywistych PAN w Wydziale I to 13,4, a dla członków korespondentów – 8,1).

Czy są komitety PAN skupiające uczonych lepiej notowanych? Tak, np. Komitet Ekologii PAN ma średnią wartość indeksu h dla swoich członków równą 12,7; Komitet Nauk Geologicznych PAN – 9,4, a Komitet Ochrony Przyrody PAN – 8,4.

W badanych przez nas komitetach z szeroko rozumianych dziedzin przyrodniczych działają uczeni o rzeczywiście znaczącym dorobku publikacyjnym. Są to np. profesorowie: Jacek Oleksyn (biologia, 35), Leszek Starkl (geografia, 29), Piotr Tryjanowski (zoologia, 23), Marek Konarzewski (zoologia, 23), Jan Marcin Węsławski (oceanologia, 23), Zbigniew M. Gliwicz (hydrobiologia, 23), Henryk Okarma (zoologia, 20), Ludwik Tomiałojć (ornitologia, 22), Tadeusz Peryt (geologia, 20), Alfred Uchman (geologia, 20), Józef Pacyna (chemia, 35) i uwzględniony tu z racji przewodniczenia Komitetowi Prognoz Polska 2000 Plus prof. Michał Kleiber (32). Ale jest to tylko nieco więcej niż 20 uczonych spośród kilkuset w badanych przez nas komitetach!

3,6 - wartość średnia

Skoro więc „najlepsi z najlepszych” nie są wcale tacy wspaniali, to obraz przeciętny jest tym smutniejszy. Polskie nauki społeczne i humanistyczne są – w swoim ogólnym obrazie – prowincjonalne, z rzadka tylko ich przedstawiciele są obecni na forach międzynarodowych i publikują zauważane w świecie artykuły i książki. Polskie nauki społeczne i humanistyczne sporadycznie tylko są reprezentowane w Programach Ramowych UE – jak na razie tylko jeden projekt typu small collaborative w tej dziedzinie jest koordynowany przez polską placówkę (GRINCOH, którym mam zaszczyt kierować).

Wnioski o tytuły profesorskie składają pracownicy nauki (bo przecież nie uczeni), których jedynymi publikacjami zagranicznymi potrafią być dwa artykuły wydane w Ostrawie, a reszta pokaźnego ilościowo dorobku to teksty umieszczane w wydawnictwach uczelnianych. Jednocześnie są oni często promotorami wielu prac doktorskich, a także aktywnie uczestniczą w doradzaniu miejscowym władzom samorządowym. Uprawniona wydaje się teza o reprodukcji miernoty – prowincjonalny profesor promuje słabego doktora, który zostanie prowincjonalnym profesorem itd. Dobrze, że Centralna Komisja zaostrzyła kryteria przyznawania habilitacji i tytułu profesorskiego, być może to zaklęte koło nieco się nadwątli.

Według badań dr Agnieszki Olechnickiej i dr. Adama Płoszaja z Uniwersytetu Warszawskiego, średnia wartość indeksu h dla wszystkich ponad 18 tys. polskich naukowców ubiegających się o granty Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego w latach 2006–08 wynosiła jedynie 3,6. Najwyższe wartości zanotowały: informatyka teoretyczna – 8,7; chemia – 7,9; biologia molekularna i komórkowa – 6,9; matematyka – 6,8; metody komputerowe w nauce – 6,7; biotechnologia – 6,7.

W naukach społecznych i humanistycznych, a nawet w naukach technicznych (!) wartości te wahały się w granicach 1–3. Oznacza to, że o granty ubiegali się badacze o nikłym dorobku naukowym, a są to prawdopodobnie najlepsi i najbardziej aktywni. Być może ci rzeczywiście najlepsi – szczególnie w naukach ścisłych – występują tylko o granty międzynarodowe? Tak pięknie chyba jednak, niestety, nie jest.

Materia nie zastąpi mysli

Czy większe pieniądze kierowane do polskiej nauki mogą poprawić tę sytuację? Przeświadczenie to podzielają sami uczeni, jak i kierujący nauką. Oto min. Barbara Kudrycka polemizując z prezentowanym niedawno w POLITYCE raportem „Kurs na innowacje” (POLITYKA 30; którego byłem współautorem), słusznie twierdzi, że nie wystarczy tylko wzrost nakładów publicznych na badania i rozwój – konieczne są też większe nakłady z biznesu. Ale jednocześnie cieszy się, że pieniądze z Unii wspierają majątek polskiej nauki, co powinno przyczyniać się do zwiększenia jej produktu. Podobnie jeden z wiceministrów Ministerstwa Rozwoju Regionalnego zachwyca się znaczną liczbą laboratoriów zbudowanych w Polsce ze środków UE.

Czy rzeczywiście jest się z czego cieszyć? Oto jeden z najmłodszych uniwersytetów za ponad 20 mln zł wybudował sobie nowy rektorat. Inny, też dość młody, wydał kilkaset milionów na aparaturę, ale propozycja, by w skali całej uczelni sporządzić jej wykaz i sprawdzić, jak jest wykorzystywana, spotkała się ze zmasowanym sprzeciwem. W tej samej uczelni, która ma znaczący (ale dość dawny) dorobek w dyscyplinach związanych z żywnością, laboratorium za ponad 30 mln jest w nikłym tylko stopniu wykorzystane, bo specjaliści klasy międzynarodowej zdążyli odejść na emerytury, a następcy im nie dorównują. W filii jednej z warszawskich uczelni buduje się w Polsce wschodniej zespół laboratoriów za 28 mln zł, a pracuje tam tylko dwoje naukowców o wskaźniku h równym 11 – reszta to osoby z niewielkim dorobkiem.

Przykłady te można mnożyć – one tylko wspierają tezy raportu „Kurs na innowacje”, że przeznaczanie środków z UE na „materię” niekoniecznie prowadzi do zwiększenia efektywności gospodarowania.

Materia nie zastąpi myśli, puste lub niewykorzystane laboratorium nie dostarczy wynalazków, niedostatku wiedzy i talentu pieniędzmi się nie zrekompensuje. Polska nauka dostarcza wiele przykładów na poparcie tej tezy. Jeżeli nie zwiększymy efektywności nauki, to nie zwiększymy innowacyjności i po 2020 r. będziemy mieli kłopoty z utrzymaniem majątku wybudowanego przy wsparciu UE. To prosta droga do kłopotów Grecji, Hiszpanii, Portugalii, a nawet Włoch, i powtarzanie zaklęć o „zielonej wyspie” nic nie pomoże.

Co jest przyczyną tego smutnego obrazu? Pieniądze to nie wszystko – nawet ograniczonymi środkami można lepiej gospodarować. Przyczyny leżą gdzie indziej i są od dawna znane. Kilka lat temu opublikowałem niewielki artykuł pt. „Uniwersytet przedsiębiorczy”, którego główną tezą było stwierdzenie, że polska nauka nie będzie konkurencyjna w świecie, jeżeli nie zostaną uruchomione mechanizmy konkurencyjności wewnątrz niej samej. Innymi słowy, jeżeli nie będą premiowane placówki i naukowcy o najwyższym dorobku i największej aktywności, kosztem tych tkwiących w stagnacji i słodkim nicnierobieniu.

Wskazywałem w nim również na konieczność zmian zarządzania placówkami akademickimi (rządy większości wynikające z dominującej pozycji rad wydziałów i senatów to rządy średniaków, a i sami rektorzy oraz dziekani mają często znikomy dorobek naukowy, niekoniecznie też są dobrymi menedżerami); wprowadzenie dla każdego pracownika indywidualnego konta wyników pracy naukowej jako sumy punktów za publikacje, działalność dydaktyczną i organizacyjną (system taki wprowadziłem w kierowanej przez siebie placówce); reprezentowanie w senatach uczelni poszczególnych wydziałów nie przez wybranych przedstawicieli, ale przez pracowników o najwyższym dorobku; stworzenie „rady wspaniałych” złożonej z najwybitniejszych uczonych jako ciała doradczego rektora itp. Oraz – co niewątpliwie budzi najwięcej sprzeciwów – proste zwalnianie z pracy tych, którzy mają w ciągu ostatnich kilku lat znikomy dorobek, nawet jeśli uzyskali tytuły profesorskie. Publish or perish (publikuj albo giń) – to hasło powinno obowiązywać także w nauce polskiej.

Zamiast więc tkwić w stagnacji i domagać się zwiększania nakładów na naukę (co oczywiście powinno następować, ale pod warunkiem lepszego ich wykorzystania), należy dokonać zasadniczych, rzeczywistych, a nie tylko pozornych reform (jak np. opracowanie Krajowych Ram Kwalifikacji, które zabrały setkom ludzi czas, nic nie zmieniając w dydaktyce). W przeciwnym razie impulsy dla szeroko rozumianej innowacyjności z nauki polskiej nie będą płynąć, zbudowane za pieniądze UE rektoraty, hale sportowe, laboratoria i biblioteki będą powoli niszczeć, a studenci będą kształceni nie lepiej niż obecnie.

Likwidacja najsłabszych

Podjęte ostatnio reformy są krokiem w dobrym kierunku, ale krokiem zbyt małym. Testem ich rzeczywistej skuteczności będzie zamykanie słabych placówek i wydziałów oraz zwalnianie z pracy „uczonych” o uporczywie małym dorobku – i kierowanie tak zaoszczędzonych pieniędzy do placówek najlepszych. Wiele też zależy od samego środowiska naukowego, które zamiast narzekać na małe pensje, szukać chałtur i tkwić w koteryjnych często układach, powinno wziąć się do roboty i „sprzedawać” jej wyniki na szerokich forach międzynarodowych.

Po co jednak się tak męczyć? Prof. Roberta Capello z Politechniki Mediolańskiej opublikowała niedawno wyniki badań nad relacjami między rozwojem regionalnym a innowacyjnością. Wynika z nich, że szansę na samodzielny rozwój i konkurencję mają regiony dysponujące ośrodkami naukowo-badawczymi o najwyższym poziomie, zdolnymi do wytworzenia „masy krytycznej” badań. Znaczenie przy tym mają nie tylko nauki przyrodnicze i techniczne, lecz również społeczne i humanistyka, bo tworzą one klimat dla innowacyjności. Czy na słabą, prowincjonalną naukę nie szkoda pieniędzy, nawet jeśli wydaje się ich tak niewiele, jak w Polsce?

Prof. Grzegorz Gorzelak jest dyrektorem Centrum Europejskich Studiów Regionalnych i Lokalnych (EUROREG) Uniwersytetu Warszawskiego.

Polityka 36.2012 (2873) z dnia 05.09.2012; Nauka; s. 68
Oryginalny tytuł tekstu: "Reprodukcja miernoty"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Interesy Mastalerka: film porażka i układy z Solorzem. „Szykuje ewakuację przed kłopotami”

Marcin Mastalerek, zwany wiceprezydentem, jest także scenarzystą i producentem filmowym. Te filmy nie zarobiły pieniędzy w kinach, ale u państwowych sponsorów. Teraz Masta pisze dla siebie kolejny scenariusz biznesowy i polityczny.

Anna Dąbrowska
15.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną