Mariusz Herma: – Jaką kawę pan pije?
Marcin Napiórkowski: – Z ekspresu. Flat white.
I co to o panu mówi?
Że przynależę do określonego pokolenia. Podział na generacje X, Y, Z itd. związany wyłącznie z wiekiem nigdy mnie nie przekonywał. Natomiast podział kawowy mówi nam o tym, co wydarzyło się w polskim społeczeństwie na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat. I wiedząc, jaką ktoś pije kawę, mogę zgadnąć mnóstwo innych preferencji danej osoby. Na przykład w jaki sposób korzysta z telewizji. Albo jak wygląda jej mieszkanie. Wciąż są tacy, którzy piją kawę sypaną, zwaną w Polsce „po turecku”. Domyślnie skojarzymy ich z pokoleniem naszych dziadków czy starszych rodziców, ale tu nie chodzi o metrykę.
Jak zatem korzystają z telewizji?
Kto pije kawę po turecku, ten przede wszystkim z telewizji korzysta. Może być wytrwałym konsumentem seriali. Ma swój ulubiony tytuł, który ogląda o stałej porze. I na sto procent ma też oddzielną kuchnię w mieszkaniu, raczej bez zmywarki. Co więcej, gdy zamkniemy oczy, od razu widzimy, w czym ta osoba ową sypaną kawę pije.
W szklance z cienkiego szkła…
…która nie nadaje się do picia kawy, bo po wlaniu wrzątku nie sposób takiej szklanki utrzymać. W związku z tym korzysta się z metalowych czy plastikowych koszyczków. No i spodków, które się do szklanki przyklejają. Dlaczego te osoby w ten sposób piją? Bo kiedy uczyły się pić kawę, mieliśmy tylko takie szklanki. Kultura osadza się w postaci pewnych przyzwyczajeń. Gdybym mojemu świętej pamięci dziadkowi zaproponował jakąś inną kawę, wylałby mi ją na głowę. W naszym domu ostała się ostatnia taka szklanka – szklanka dla dziadka na kawę. Nikt inny z niej nie korzystał z obawy przed stłuczeniem.
Jak piło następne pokolenie?
To pokolenie rozpuszczalnej kawy Neski. I znów: ktoś mógł się urodzić wcześniej lub później, ale ta kawa pojawiła się na pewnym etapie. Była synonimem luksusu, nowoczesności, ale również szybkości i wygody. Oczywiście Neskę pije się w specjalnie przeznaczonym do tego kubku, który dodawano niegdyś do opakowania. Picie tej kawy w kubkach jest elementem pewnej kultury kawowej.
A mieszkanie miłośnika Neski?
Pewnie wyleciała już z niego meblościanka, mogło zastąpić ją coś nowszego. Być może duży plazmowy telewizor. Zmywarka też prawdopodobnie się już pojawiła. Ale ciśnieniowy ekspres do kawy – no właśnie – jeszcze nie. Chyba że pod wpływem dzieci: „Oj przestańcie pić tę Neskę. Wy się upieracie, że babcia pije niedobrą sypaną, a sami nie chcecie zostawić kawy rozpuszczalnej”. Takie osoby powoli kończą obecnie karierę zawodową, pewnie będą myślały o przejściu na emeryturę. Ale wciąż jeszcze są aktywne i w pracy też piją swoją Neskę, podczas gdy młodsi koledzy zżymają się, że w całej firmie nie ma ekspresu.
I muszą po kawę wychodzić na miasto.
Swoją drogą to nie jest też kultura wychodzenia na lunch. Neskę się pije u siebie i zagryza kanapką, którą się przygotowało w domu. I taki pracownik z pokolenia Neski martwi się, że młode wilczki siedzą mu już na ogonie, bo nie posługuje się komputerem tak sprawnie jak oni. Trochę się wstydzi swojego kubka Nescafe, ale z drugiej strony te kubki są pewnym objawem statusu: byłem tu wcześniej.
A wilczki od ekspresu?
To pokolenie, któremu się wydaje, że jest najmłodsze. I mnie też zawsze się wydawało, że opowieść o kawie dotyczy trzech pokoleń. Pokolenia kawy parzonej, pokolenia kawy rozpuszczalnej, wreszcie pokolenia espresso i napojów na jego bazie, które pije się generalnie na dwa sposoby. Albo jesteśmy „w ruchu” i wtedy zamawiamy kawę na wynos w papierowym kubku, albo pijemy w kawiarni czy w domu i wówczas mamy do tego specjalne filiżanki. Wielu z nas ma nawet oddzielne filiżanki do espresso, inne do cappucino i latte. Zgromadziliśmy całą tę infrastrukturę, bo wiemy, że kawa z ekspresu to najlepsza z kaw, jakie wymyślono na ziemi.
Skoro już ujawniliśmy się z tym „my”, to spytajmy: jak korzystamy z telewizora?
Pewnie już go nie używamy. Ewentualnie wybiórczo. W końcu wszystko jest w internecie. Może w mieszkaniu nie mamy już nawet odbiornika, za to kuchnia połączona jest z salonem. W przeciwnym razie bardzo będzie nas ta oddzielna kuchnia irytować – i na pewno zdążyliśmy wymontować z niej drzwi. Co więcej, jeśli organizujemy imprezę, szybko przeniesie się ona z salonu do kuchni. Notabene, gdy jakieś 20 lat temu zaczynałem się uczyć języka francuskiego i dostałem rysunek mieszkania z podpisanymi pomieszczeniami, nie zrozumiałem słowa salon. Kojarzyło mi się z saloonem na Dzikim Zachodzie. Jeszcze nie tak dawno temu słowo to w Polsce w ogóle nie funkcjonowało.
Był duży pokój i mały pokój.
W dużym mieszkali rodzice, w małym dzieci. Jeśli dzisiaj oczywiste jest dla nas, że mamy w mieszkaniu salon, to pokazuje, jak zmieniły się potrzeby przestrzenne Polaków, sposoby spędzania wolnego czasu, potrzeby dotyczące prywatności. W latach 90. w ogłoszeniach nieruchomościowych zaznaczało się wielkimi literami: ODDZIELNA KUCHNIA. Aneks kuchenny był symbolem niedostatku miejsca. Dzisiaj otwarta kuchnia albo aneks kuchenny są pewną oczywistością. Co nam pokazuje kilka rzeczy. Po pierwsze, że co innego gotujemy. Nikt nie trzyma tydzień na ogniu bigosu, przez który całe mieszkanie śmierdzi kapustą. Po drugie, pojawiły się zmywarki.
Czyli naczynia nie są już na widoku.
Ale mówi nam to także coś subtelniejszego. Kiedyś, gdy odbywało się przyjęcie, pani domu spędzała je w kuchni – nawet jeśli to były jej urodziny. Gotowanie było czynnością wstydliwą, gospodyni przynosiła danie gościom i wracała do garnków. Przeniesienie się kuchni z oddzielnego pomieszczenia do aneksu kuchennego przy salonie opowiada o emancypacji kobiet. I o tym, że gotowanie z czegoś wstydliwego stało się czymś publicznym. Niedawno Ikea udostępniła w centrum Warszawy kompletnie wyposażoną kuchnię, żeby ludzie mogli się tam spotkać ze znajomymi i coś wspólnie ugotować.
A tymczasem nadeszło czwarte pokolenie…
Przez które jako miłośnik espresso zaczynam czuć się ignorantem. Właśnie wyłoniła się całkiem nowa grupa, która wybiera kawę z dripa, chemexu albo aeropressu. Sprowadzoną z Brazylii, Kolumbii albo Etiopii. Bo to nowe pokolenie jest superwrażliwe na różne odmiany kawy. Odrzucają sam pomysł, że wszyscy mamy pić to samo i w ten sam sposób.
Nie ma już jednej kawy, tak jak nie ma jednego piwa?
Nasza kawa miała być powtarzalna, zawsze taka sama czarna Lavazza, zaparzona w ten sam sposób i podana w tej samej filiżance. Uważam, że jestem dobrym kawoszem, bo moja kawa ma stuprocentową powtarzalność. Kiedykolwiek do mnie przyjdziesz, dostaniesz dokładnie ten sam smak. Nowi kawowi czy piwni smakosze odkrywają wciąż nowe gatunki, nowe sposoby, nowe marki. Kiedyś w drodze na imprezę brało się sześciopak piwa marki na literę T oraz sześciopak piwa marki na Ż. I wiadomo było, że każdy odnajdzie się w którejś z tej opcji. A teraz?
Byłby wstyd.
Nawet nie będąc piwoszem, biorę 12 zupełnie różnych, ręcznie wyrabianych i kapslowanych piw. A jeszcze niedawno głównym kryterium różnicowania piwa była cena. Oczywiście wszystko to, o czym rozmawiamy, służy również pewnej dyskryminacji społecznej. Kogo stać na te regionalne marki? Na organiczną kawę w modnym lokalu? Są ludzie, którzy zabierają do domu papierowe kubki z kawiarni, wypełniają je w domu na przykład Neską i wychodzą na miasto. Ale równie istotna jest wiedza. Posłuchajmy, jak ludzie zamawiają te swoje kawy.
„Podwójną latte na mleku sojowym słodzoną cukrem brzozowym”.
Jeśli wiesz, jak i kiedy pije się espresso, jeśli znasz się na tych wszystkich odmianach piw, nawet podświadomie czujesz pewną wyższość względem tych, którzy nie mają o tym pojęcia.
Tym bardziej że pod naporem małych browarów wielkie marki piwne próbują wypuszczać lokalne odmiany piwa i udawać, że są niszowymi producentami.
Ale nie da się masowo wyrabiać i promować piwa wytwarzanego w rzemieślniczy sposób. Zjawisko tych krótkich serii – we wszelkich dziedzinach – wynika oczywiście z technicznych możliwości oraz zmian w dostępie do informacji. Od czasu Forda T mieliśmy dominację czegoś, co można nazwać długą serią. Pozwalała ona dokonać podziału pracy, specjalizacji, produkty były tańsze i lepsze. Ale miały tę wadę, że wszystkie były takie same.
Obecna technologia daje coraz większe możliwości personalizacji. Skracania serii. Powrotu do produkcji rzemieślniczej czy też neorzemieślniczej. Na tyle taniej, by konkurować z wyrobami produkowanymi masowo. Wiąże się z tym pewna zmiana obiegu informacji, która przekłada się na zmiany gustów, estetyki. To szczególnie widać w modzie męskiej. W ostatnich latach mężczyźni zaczęli czytać, patrzeć, spotykać się z konsultantami i dowiadywać, jak należy się ubrać, co jest modne. Pojawiła się wrażliwość na materiał, krój. W ogóle poznaliśmy ich nazwy.
Być może wkrótce zaczniemy się znów ubierać u krawców?
Ale i bez tego elementy stroju czy wyposażenia mieszkania dobieramy z coraz większej puli. Mało się nam narzuca z góry, dlatego możemy za ich pomocą o sobie opowiadać. I nie chodzi o proste przełożenie: marka, którą nosisz, pokazuje to, kim jesteś. W tym kryje się potencjał głębszej interpretacji, szczególnie po zsumowaniu wszystkich elementów. Zauważmy, że poza nową wrażliwością na design, materiał, piękno w całą tę opowieść o nas chcemy także wpleść komponenty etyczne. Interesujemy się, w jakich warunkach hodowana była kura, od której jajka jemy. Idziemy na bazar poszukać rolnika, by bezpośrednio kupić u niego interesujące nas sery czy warzywa. Chcemy śledzić, skąd przychodzą do nas przedmioty. Ważnym elementem tej długiej serii, która wiązała się z poprzednimi pokoleniami, była ostentacyjna wręcz obojętność co do pochodzenia rzeczy. Nie chcieliśmy wiedzieć, kto dokładnie szyje nasze ubrania.
I nie chcieliśmy, żeby na podstawie ubrania ludzie wyciągali co do nas wnioski. Za to wtedy opowieści o człowieku szukało się w książkach, które stały w jego mieszkaniu.
A teraz znikają z mieszkań. Książki nie pojawiają się nawet na wizualizacjach deweloperów, choć jeszcze niedawno były jednym z najbardziej eksponowanych elementów na meblościance. Zaryzykuję hipotezę, że odchodzenie od książek to jeden z symptomów przechodzenia z kultury posiadania do kultury partycypacji. Kiedyś musiałem posiadać książkę, żeby ta książka była częścią mnie. Dzisiaj mogę uczestniczyć w tej książce: nie tylko dzięki bibliotece, ale też poprzez współdzielenie jej z kimś, poprzez e-booka, znajomość streszczenia z internetu albo przejrzenie dyskusji na forum.
Tę zmianę pewnie szczególnie wyraźnie widać u studentów, dawniej kojarzonych właśnie z książką i zeszytem – dziś raczej laptopem?
Przyswajają wiedzę w zupełnie inny sposób. To różnica pomiędzy reading oraz browsing, czytaniem a przeglądaniem. To drugie jest czynnością hipertekstualną. Czytam kilka rzeczy naraz. Jeśli nie rozumiem jakiegoś sformułowania, to nie godzę się, że może odszukam jego sens później. Tylko otwieram w drugim oknie Wikipedię.
Większość z nas została wychowana w kulturze książki drukowanej, którą czytało się linearnie, od początku do końca – dany rozdział czy nawet całą książkę. Gdy zaszedł taki proces, przynajmniej dotknięcia wzrokiem każdej litery, uznawano, że tekst jest przeczytany. Nastąpiła jednak zmiana sposobów i mediów, za których pośrednictwem studenci obcują z tekstami. Bardziej przeglądają je, przełączając się cały czas pomiędzy kilkoma równolegle otwartymi źródłami. A to otwiera nas na zupełnie nowe możliwości. Choć oczywiście łatwiej nam zobaczyć, co w ten sposób tracimy.
I wpadać w ton: „Za naszych czasów…”.
Wygłaszałem kiedyś referat o jednym z ostatnich w Europie procesów o czary. Za kulisami podszedł do mnie człowiek, który przez lata zajmował się tym tematem. I oskarżył mnie, że nie znam wszystkich trzech starodruków, które dotyczyły tego procesu: jeden jest w Paryżu, drugi w Moguncji, trzeci w Londynie. On sam zdołał odbyć kwerendę tylko w dwóch z tych bibliotek, ile ja przeczytałem? Odparłem, że wszystkie trzy, mam je nawet przy sobie – w komputerze. Bo zostały w całości zeskanowane i udostępnione. Co mój rozmówca skwitował stwierdzeniem: to nie to samo.
I teraz łatwo nam się śmiać, że dla tego człowieka starszego pokolenia ważniejszy był kurz biblioteczny niż sama treść. Ale to rzeczywiście są dwa różne sposoby czytania. Jestem świadomy, że ja już nigdy nie będę mógł przeczytać „Krytyki czystego rozumu” Kanta albo „Sein und Zeit” Heideggera tak, jak czytali je moi nauczyciele i mistrzowie. Bo nie jestem już w stanie w ten sposób i na tak długo skupić uwagi, by czytać tekst od początku do końca i poświęcić się tylko jemu. W tym czasie kilkakrotnie zadzwoni mój telefon. A kiedy trafię u Heideggera na zwrot, którego nie rozumiem, to sprawdzę go nie tylko w słowniku, ale także w komentarzach do Heideggera. Pewnie zabiera mi to coś, ale też coś daje.
Student sięgnie po Wikipedię, obejrzy na YouTube krótki filmik o Heideggerze, a może znajdzie parę filozoficznych infografik – i w ten sposób przygotuje się do egzaminu…
Jeśli spojrzymy na to z szerszej perspektywy, to okaże się, że książka w rodzaju „Sein und Zeit” albo „Krzyżaków” jest niezwykle późnym wynalazkiem. Jak starożytni Grecy poznawali swoje mity, np. cykl mitów tebańskich? „Króla Edypa” widziałem w wersji Sofoklesa. O „Antygonie” generalnie wiedzieli wszyscy, bo to było malowane na wazach. A skąd się w ogóle wzięła dynastia Labdakidów? To opowiedziała mi mama. A w Kadmosa i zęby smoka bawiliśmy się, jak jeszcze byliśmy mali. Nic nowego pod słońcem.
A kolejny wynalazek z przeszłości: hipsterska broda drwala?
Broda to także jeden z interesujących przykładów podziałów międzypokoleniowych. Po okresie dominacji gładko wygolonych nadeszły nagle roczniki zarośnięte. W ten prosty sposób „młodzi” odróżniają się zatem od „starych”, nawiązując przy tym często do „jeszcze starszych”. Zarazem współczesna dbałość o brodę wydaje mi się częścią wspomnianego już zjawiska rozszerzenia pola wrażliwości.
A wąs?
Jako pokoleniowy symbol prezentuje się jeszcze ciekawiej. Jest zarazem symbolem międzypokoleniowego i klasowego wyszydzania – figura „wąsatego Janusza” – jak i subtelnym narzędziem hipsterskiej autoironii. Potrafimy ironicznie czy dla żartów nosić coś, co jest symbolem obciachu czy minionej epoki: skarpetki do sandałów, lśniące dresy. A to pokazuje nas jako zręcznych i świadomych uczestników kultury, potrafiących błyskotliwie igrać z konwencją.
W pokoleniach Neski czy espresso wystarczyło wiedzieć, co jest modne, a co nie, i po prostu unikać rzeczy zakazanych. Miłośnicy aeropressów czy chemexów muszą czasem celowo łamać konwencję, by pokazać, że nie tylko ją znają, ale też nie są jej niewolnikami. W pewnych środowiskach w dobrym tonie jest więc od czasu do czasu zamówić cappuccino po południu albo nawet zażyczyć sobie kawy sypanej. W szklance i na spodku.
rozmawiał Mariusz Herma
***
Dr hab. Marcin Napiórkowski (ur. 1985 r.) zajmuje się analizą zjawisk kultury pełniących funkcję mitów, pamięcią zbiorową i kulturą popularną w Zakładzie Kultury Współczesnej Instytutu Kultury Polskiej. Autor książek „Mitologia współczesna” oraz „Władza wyobraźni”, a także bloga www.mitologiawspolczesna.pl. Obecnie przygotowuje książkę „interpretującą 70 lat pamięci o powstaniu warszawskim w perspektywie współczesnych badań nad pamięcią zbiorową”.
***
Kawa na nowo
Drip. Za tym modnym słowem kryje się prosta kawa przelewowa. Potrzebujemy tylko drippera, czyli stożkowego zaparzacza, w którym umieszczamy filtr, wsypujemy kawę i zalewamy gorącą wodą. Pełnię smaku zapewnią jednak dopiero właściwy stopień podgrzania drippera, temperatura wody, stopień zmielenia kawy i czas preinfuzji, czyli zaparzania wstępnego.
Chemex. Również przelewowa metoda, którą już 75 lat temu opracował pewien amerykański chemik zainspirowany Bauhausem. Wyróżnia ją designerska szklana karafka, wielowarstwowy filtr, grube mielenie kawy, które dają przejrzysty, „aksamitny” napar.
Aeropress. Kolejny amerykański i efektowny wizualnie wynalazek. Filtr umieszcza się w tłoku, do niego wsypuje drobno zmieloną kawę i zalewa wrzątkiem. A następnie wyciska napar jak strzykawką. Zalety? Możliwość eksperymentowania ze smakiem – i spakowania zestawu do plecaka.