Jeśli sukces programu telewizyjnego mierzyć słupkami oglądalności, „Last Week Tonight with John Oliver” – w Polsce emitowany przez HBO pod nazwą „Przegląd tygodnia: Wieczór z Johnem Oliverem” – ma się czym pochwalić. Największym sukcesem programu jest jednak jego niepodważalny wpływ na rzeczywistość, zwany już przez amerykańskie media „Efektem Olivera”. W przeddzień startu drugiego sezonu „Przeglądu tygodnia” magazyn „Time” podsumował osiągnięcia pierwszych 24 odcinków:
• władze stanu Waszyngton wprowadziły możliwość komentowania nowych rozwiązań legislacyjnych za pomocą tworzonych przez obywateli filmów wideo (przyznając, że to pomysł inspirowany programem Olivera),
• dzięki wsparciu udzielonemu na antenie Towarzystwo Kobiet Inżynierów w dwa dni uzbierało 15 proc. rocznego budżetu,
• za to policja niedługo zbiednieje – prokurator generalny USA oznajmił, że ograniczone zostanie prawo organów ścigania do konfiskaty mienia bez wyroku sądowego.
Najbardziej spektakularną wiktorię Oliver odniósł jednak w boju o wolność i niezależność internetu, którą po cichu próbują zdemontować wielkie koncerny. Widzowie „Przeglądu tygodnia”, zachęceni przez prowadzącego, po emisji zawiesili serwery Federalnej Komisji Komunikacji, przesyłając maile oprotestowujące internet dwóch prędkości. Chodzi o to, że dostawcy internetu nie mają prawa decydować, które treści są „lepsze” czy bardziej pożyteczne, powinni zapewnić taki sam (technicznie rzecz biorąc) dostęp do wszystkich treści. Na tym nie koniec – echa awantury dotarły do uszu prezydenta Obamy, który publicznie zobowiązał Federal Communications Commission do obrony sieciowej równości.
Jeśli nie piłka, to co?
John Oliver urodził się w 1977 r. Najstarszy z czworga rodzeństwa, jest synem nauczycieli z przedmieść Birmingham. I Anglikiem, więc jako chłopiec bynajmniej nie marzył o karierze w show-biznesie, lecz na boisku piłkarskim. Mimo cherlawej postury zaciekle trenował, a na mecze ulubionej drużyny chodził w pełnym stroju i korkach na nogach. Na wszelki wypadek, gdyby potrzebowali jego pomocy w polu. Nie potrzebowali, więc rozpoczął naukę gry na skrzypcach, ale i to szło mu nie najlepiej. Dopiero na studiach w Cambridge odnalazł swoje powołanie, przystępując do słynnej studenckiej trupy teatralnej Footlights, tej samej, której wychowankami są m.in. John Cleese i Eric Idle z grupy Monty Pythona oraz Hugh Laurie. W Footlights Oliver nauczył się nie tylko występować na scenie, ale i – jak sam twierdzi – „znosić porażki”. Co przydało mu się, gdy był dobrze zapowiadającą się, ale słabo opłacaną nową twarzą brytyjskiego stand-upu i musiał imać się najdziwniejszych zajęć, by jakoś związać koniec z końcem w drogim Londynie. Utrzymuje na przykład, że przez jakiś czas był pomagierem pasera specjalizującego się w obrocie kradzionym wyposażeniem kuchennym. A może tak tylko żartuje…
Twierdzi, że jego idolem zawsze był amerykański komik Jon Stewart, gospodarz emitowanego przez stację Comedy Central „The Daily Show”, ale – jak to z idolami bywa – nie sądził, że kiedyś go spotka. John Oliver nie śnił zresztą amerykańskiego snu, nie starał się o posadę u wielkich graczy za oceanem. Jego kariera zawiera się w maksymie: „Siedź w kącie, znajdą cię”. Do „The Daily Show” rekomendował go zaocznie Ricky Gervais, któremu spodobały się gościnne występy Johna Olivera w programie satyrycznym „Gash”, którym telewizja Channel 3 komentowała wybory w Wielkiej Brytanii w 2003 r. Gervais nigdy nawet Olivera nie poznał, nie zapytał o zdanie – po prostu go polecił.
To była propozycja nie do odrzucenia. Anglik spakował walizkę i kupił bilet na samolot do Ameryki. Przez następne siedem lat z okładem spełniał się zawodowo, pracując u boku swojego mistrza. „Jestem jego uczniem w każdym calu. Nauczył mnie dosłownie wszystkiego. Czuję, jakbym miał go w swoim DNA” – przyznawał w wywiadzie dla magazynu „Rolling Stone”.
Latem 2013 r. zasiadł przy biurku Jona Stewarta. Nie do końca wierząc w swoje siły (tak przynajmniej twierdzą jego współpracownicy), przez trzy miesiące zastępował w „The Daily Show” szefa, który byczył się na urlopie. Musiało być nieźle, bo właśnie wtedy Oliver wpadł w oko kierownictwu HBO, które zaproponowało mu własny program w najlepszym paśmie – tym samym, które wcześniej należało do „Gry o tron” czy „Pozostawionych”.
Głębokość i długość
Kiedy już HBO odkryło karty, Oliverowi nie wróżono sukcesu. Amerykanie mają przecież złośliwców własnego chowu, codziennie wyszydzających medialną rzeczywistość. Owszem, z dziennikarskich wpadek i niekompetencji, z błahostek telewizji śniadaniowej i uproszczeń realizowanej w biegu publicystyki można się natrząsać bez końca, tylko po co – skoro inni robią to doskonale. Ze swoim cotygodniowym programem Anglik miał jedynie zbierać okruchy, które spadły z pańskiego stołu „The Daily Show” i „The Colbert Report”. Co oznaczałoby śmierć głodową już w pierwszym sezonie…
Okazało się jednak, że rechot z głupszych i słabszych Olivera nie interesował. On szukał wyzwań. „Trudno uniknąć cytowania wiadomości z kablówek, takie są złe. Ale byliśmy też zmuszeni poszukać innych źródeł, bo po niektóre z interesujących nas tematów kablówki w ogóle nie sięgają – tłumaczył w wywiadzie dla „Rolling Stone’a”. – Opieraliśmy się więc częściej na materiałach z takich stacji, jak Bloomberg, Al-Dżazira i BBC International, czy zagranicznych agencji informacyjnych, na przykład India Today”.
Po latach spędzonych u boku Stewarta Anglik wiedział, w jaki sposób uciec mocnej konkurencji. Postanowił się wyróżnić za sprawą „głębokości i długości”. „The Daily Show” i „The Colbert Report” nadawane są bowiem codziennie, od poniedziałku do czwartku, za to trwają po 22 minuty. Oliver ma więcej czasu na przygotowanie odcinka, który jest o osiem minut dłuższy, a więc daje możliwość pogłębienia tematu. W dodatku widz nie jest rozpraszany przerwami na reklamy. To zaskakująca, ale i pożądana przeciwwaga dla pędzącego na oślep świata newsów, których nie tylko już nikt nie analizuje, ale nawet nie sprawdza – Oliver głównemu tematowi potrafi poświęcić pół odcinka.
Uważny obserwator dostrzeże, że „Przegląd tygodnia” dzieli się na trzy wyraźne części: streszczenie, tyradę i finał. Streszczenie niewiele różni się od tego, co proponują inni – to po prostu wybór medialnych idiotyzmów z mijającego tygodnia. Ale już tyrada to cudowna broń, którą dysponuje na razie wyłącznie John Oliver. Nie chodzi tylko o to, że w przerywanych reklamami programach na innych kanałach nikt nie może sobie pozwolić na wnikliwą, kilkunastominutową analizę jednego problemu, ale również o dobór tematów.
Wybory prezydenckie w Indiach, śmiercionośne ataki amerykańskich dronów w Jemenie i Iraku, zadłużenie Argentyny, prawo chroniące lichwiarzy udających kredytodawców, finansowe zaplecze wyborów Miss America… – o wielu ważnych sprawach amerykańscy (i nie tylko) widzowie Olivera dowiedzieli się od niego, bo stacje informacyjne uznały te tematy za zbyt trudne lub zbyt nudne. Co warto podkreślić, „Przegląd tygodnia” to świat niemal bez celebrytów i ich wymyślonych na potrzeby PR problemów. John Oliver nie zajmuje się plotkami, nie bije showbiznesowej piany, ale korzystając z nowych narzędzi, uprawia starą, dobrą satyrę polityczną, pamiętającą w Ameryce czasy Marka Twaina.
Aspirująca publiczność HBO to docenia. Woli włożyć wysiłek w zrozumienie zawiłych kwestii prawnych czy ekonomicznych, niż dać się obrazić kolejnym koszarowym dowcipem o pośladkach bohaterki reality show. Co bynajmniej nie znaczy, że pośladków (oraz innych części ciała) w programie Olivera nie ma. To przecież HBO, więc może sobie pozwolić na więcej niż w jakiejkolwiek innej amerykańskiej stacji. Z czego skwapliwie korzysta, klnąc jak szewc czy – tu komentatorzy zza oceanu nie mogli wyjść z podziwu – zastępując wizerunek jednego z kandydatów do Senatu zajmującym cały ekran zdjęciem męskich genitaliów.
I tu dochodzimy do finału, a więc fajerwerków, które mają rozluźnić atmosferę oraz – po wrzuceniu fragmentów programu na YouTube – wirusowo pracować na popularność show w internecie. Jest więc miejsce na gekona-kosmonautę czy piosenkę o więzieniach, zaśpiewaną przez prowadzącego z bohaterami ulicy Sezamkowej. Ale finał programu to przede wszystkim bezpośrednie wezwanie widza do aktywności. Leniwym Oliver podpowiada hasztagi do wpisów na Twitterze, ale potrafi też zagospodarować prawdziwych awanturników, jak przy wspomnianej na wstępie akcji w obronie internetu jednej prędkości: „Skupcie waszą złość na wszystko na czymś pożytecznym! Macie swoje pięć minut, moje kochane trolle”.
Gospodarz „Przeglądu tygodnia” ma jeszcze jeden atut. Jest insiderem i outsiderem zarazem, angielskim dżentelmenem (no, prawie) i amerykańskim obywatelem – i swobodnie przemieszcza się pomiędzy tymi tożsamościami. Kiedy wygodniej mu ze statusem niezależnego, zewnętrznego obserwatora, podkreśla swoją brytyjskość (choć trudno o niej zapomnieć choćby przez akcent), ale gdy trzeba – gdy temat jest na tyle bolesny, że trudno znieść krytykę z zewnątrz – mówi o Ameryce i jej mieszkańcach per „my”. „Myślę, że mam prawo do mówienia »my«. Uwielbiam tu mieszkać, kocham ten kraj, ożeniłem się z Amerykanką, zostanę tu niezależnie od wszystkiego. Mieszkam tu od 10 lat i nigdzie się nie wybieram. Tu jest mój dom” – deklarował na łamach „The New York Times”.
Al-Dżazira satyry
Sukces „Last Week Tonight with John Oliver” jest niekwestionowany. W 2014 r. facet w garniturze, opowiadający zza biurka o papierach dłużnych Argentyny, co niedzielę sadzał przed telewizorami 4 mln widzów. Jego programy są również przebojami internetu. Felieton o wyborach Miss America ma ponad 7 mln wyświetleń na YouTube, ten o neutralności w sieci prawie 8 mln, a zabójcze drony – niemal 6 mln. To nie 30-sekundowe brednie z kotkami w roli głównej, ale trwające po kilkanaście minut analizy złożonych problemów.
Skoro jednak o kotkach mowa, warto podkreślić, że Oliver doskonale zna naturę internetu i skromne potrzeby współczesnego widza. W jednym z odcinków, zamiast nudnej relacji z posiedzenia Sądu Najwyższego (gdzie zresztą nie można wejść z kamerą), przedstawił scenkę, w której rolę sędziów odgrywają psiaki. Ponad 3 mln wyświetleń.
Jeden tylko aspekt powodzenia „Przeglądu tygodnia” wyraźnie Johnowi Oliverowi nie leży. Anglik nie chce, by traktowano go zbyt poważnie. Nie zamierza uchodzić za sumienie Ameryki, a już na pewno nie oficjalnie. Nie podoba mu się też, gdy nazywają go dziennikarzem, wygodniej mu w kostiumie komika. „Po prostu żartujemy sobie z newsów. Czasem musimy dokonać głębszego researchu, by dobrze je zrozumieć, ale na pierwszym planie jest dowcip. Kiedy żartujesz sobie ze zwierząt, nie stajesz się automatycznie zoologiem. Owszem, trzymamy wysokie standardy i wszystko sprawdzamy, ale odpowiednią nazwą na to, co robimy, jest »satyra«” – upierał się w „The New York Times”.
To niekoniecznie kokieteria. Można przypuszczać, że Oliver nie chce być dziennikarzem, bo ta uświęcona tradycją i obwarowana kodeksami zawodowa etykietka raczej dziś ogranicza, niż uskrzydla. Poważny dziennikarz nie może sobie na przykład pozwolić na porównanie kary śmierci do bułki z tłustym kawałkiem wieprzowiny, serwowanej przez jedną z sieciowych restauracji: „Dopóki jej nie ma, kusi jak cholera. Ale kiedy ci ją przynoszą, wiesz, że to etycznie niedopuszczalne”. Ale właśnie taka narracja, obrazowa i ostra jak sos do rzeczonego kotleta, dociera do widzów i prowokuje ich do zaangażowania.
Co nie zmienia faktu, że w amerykańskich mediach trwa dyskusja, której Oliver nie jest już uczestnikiem, ale obiektem. „Niestety, Johnie Oliverze, jesteś dziennikarzem” – obwieszcza w tytule artykułu „Time”. „Drogi Johnie Oliverze: Czy ci się to podoba czy nie, jesteś dziennikarzem” – wtóruje mu portal Criticwire, a „Los Angeles Time” nazywa program Anglika „Al-Dżazirą amerykańskich talk-shows rozrywkowych”. To oczywiście nie wyczerpuje wszystkich możliwości. Dziennikarstwo satyryczne, kabaret interwencyjny, komedia śledcza… – jak zwał, tak zwał. Najważniejsze, że działa.
Najnowszy, drugi sezon „Przeglądu tygodnia” startuje w HBO Comedy 13 lutego.