W 2025 r. komputery się w nas zakochały. Fascynacja trwała jednak krótko. Znudzone człowieczym życiem i płycizną ludzkiego umysłu co inteligentniejsze systemy operacyjne postanowiły się skoncentrować na zgłębianiu siebie. I tak Theodore Twombly – główny bohater nagrodzonego ostatnio Oscarem filmu „Ona” – stracił jedyną osobę, którą naprawdę interesowało jego życie. Przez krótki czas Samantha, jego wirtualna pomoc, z fascynacją przeglądała pocztę Theodore’a i przysłuchiwała się jego rozmowom. Towarzyszyła mu, gdy zabijał czas w trójwymiarowej grze, i zabierała się z nim na weekendowe wypady za miasto. Dopingowała go przed randkami, by w końcu sama stać się ich bohaterką. I to z cyfrowych ust Samanthy padło zdanie, które mogłoby służyć za motto wszystkich osób archiwizujących swoją codzienność w pamięci komputera: „Przeszłość to tylko historia, którą sami sobie opowiadamy”.
W 1945 r., na miesiąc przed zrzuceniem bomb atomowych na Hiroszimę i Nagasaki, doradca naukowy prezydenta Vannevar Bush opublikował głośny artykuł „As We May Think” (Jak możemy myśleć). Proponował w nim, by po zakończeniu działań wojennych zmobilizować społeczeństwo, a szczególnie naukowców, do wysiłku zupełnie innego rodzaju. Postulował zebranie w przystępnej formie wszelkiej wiedzy, jaką ludzkość zdołała nabyć przez stulecia, przechowywanej jednak na nośnikach rozproszonych i nietrwałych. Projekt Busha – który wielu uważa za zarys przyszłego internetu – scaliłby tę wiedzę w sieć inteligentnych połączeń.
Pomysł nie kończył się jednak na zgłębianiu przeszłości. Bush przewidywał, że innowacje w dziedzinie fotografii wkrótce pozwolą na zmniejszenie aparatów do rozmiarów orzecha włoskiego. A to umożliwiłoby ich noszenie przez cały czas przy sobie – proponował montowanie aparatów na głowie na wzór czołówek. Miałyby rejestrować każdy nasz krok, archiwizowaniem zdjęć zajmowałby się zaś „rodzaj zmechanizowanej kartoteki osobistej”. Czyli biurko wyposażone w zestaw ekranów, pozwalających na wygodne przeglądanie zebranych materiałów. Dla nazwania swojego wynalazku Bush wymyślił słowo memex, skrót od memory extender, czyli poszerzacz pamięci. Tak zrodziła się koncepcja lifeloggingu.
Elektroniczny pamiętnik
W 1998 r. Gordon Bell zaczął skanować swoje życie. Informatyczny geniusz i jeden z faktycznych ojców założycieli globalnej sieci najpierw pozbył się wszelkich dokumentów, notatek i fotografii. Potem widokówek i wizytówek. Wreszcie instrukcji sprzętów elektronicznych, plakatów, a nawet pamiątkowych koszulek. Wszystko uprzednio zeskanował na twardy dysk, w czym pomagała mu zatrudniona w tym celu asystentka. Równocześnie zaczął archiwizować bieżącą korespondencję mailową (tysiące listów rocznie) i rozmowy telefoniczne (setki godzin). Historię odwiedzanych stron i używanych programów. Elektroniczny pamiętnik uzupełniał również z dala od biurka, spisując przebyte szlaki piesze i rowerowe, kopiując rachunki z restauracji wraz z subiektywną oceną oferty kulinarnej. Etykietki butelek wina. Badania lekarskie. I w zasadzie wszystko, co nadawało się do cyfryzacji.
W końcu zawiesił sobie na szyi mały aparat z czujnikiem ciepła i światła. Gdy urządzenie wykryło, że jego właściciel napotkał kogoś na swej drodze bądź przeszedł do innego pomieszczenia – wykonywało zdjęcie. Wkrótce Bell posiadał największe archiwum tego rodzaju, co przyniosło mu miano jednego z najaktywniejszych, a przy tym najstarszego lifeloggera świata. W sierpniu tego roku skończy 80 lat.
W 2004 r. król lifeloggerów został królikiem doświadczalnym. Obsesją Bella zainteresowała się firma Microsoft, z którą współpracował od jakiegoś czasu przy projektach związanych z wideokonferencjami. Specjalnie dla niego utworzono zespół badawczy MyLifeBits, który zajął się obróbką materiału nieustannie gromadzonego przez Bella. Cel oficjalny: uporządkowanie jego cyfrowych wspomnień i opracowanie interfejsu, który ułatwiałby do nich dostęp. Cel faktyczny: opracowanie na tej podstawie produktów, które dałoby się sprzedawać coraz liczniejszym lifeloggerom, a potem zwykłym ludziom.
O jakie produkty mogłoby chodzić? Menedżer projektu Jim Gemmell opowiadał kiedyś tygodnikowi „New Yorker”, że można by zacząć od automatycznego zliczania kaloryczności spożywanych posiłków oraz innych dietetycznych podpowiedzi. Zjadłeś dziś za mało błonnika – podpowiedziałby nam wieczorem komputer. A przed snem nakazał jeszcze szklankę wody. Podczas wizyty u lekarza nie musielibyśmy odpowiadać, od kiedy mamy przyspieszone tętno. Doktor sam zgrałby sobie te dane z naszej podręcznej pamięci. System powinien zresztą samodzielnie analizować informacje i wyciągać z nich wnioski. Nie tylko na temat naszego zdrowia. Komputery obijają się przez większość czasu – narzekał Gemmell – a przecież mogłyby się zajmować analizowaniem naszego życia. Powinny wypatrywać trendy i korelacje, tworzyć podsumowania i wyciągać z nich wnioski. Dzięki temu żylibyśmy efektywniej, zdrowiej i szczęśliwiej. Na przykład po wylądowaniu w jakimś mieście system podsunąłby nam listę osób spotkanych tutaj podczas poprzedniej wizyty. I wyróżnił tych, których obecność sprawiła nam wówczas najwięcej frajdy i może chcielibyśmy ich znów zobaczyć.
W 2012 r. Steve’a Manna wyrzucono z paryskiego McDonalda. Słynny lifelogger i wykładowca Uniwersytetu Toronto od trzech dekad nosi na nosie specjalne okulary. Rejestrują każdą sekundę jego życia, a od jakiegoś czasu wyświetlają także podpowiedzi na temat mijanych miejsc czy przedmiotów. Mann już w połowie lat 90. począł nagrywać i transmitować w sieci swoją codzienność – przez 24 godziny na dobę i siedem dni w tygodniu. Niedługo potem założył portal dla lifeloggerów. U szczytu popularności Glogger jednoczył około 20 tys. sieciowych ekshibicjonistów.
Jednocześnie Mann udoskonalał przenośne urządzenia rejestrujące. W latach 80. zaczynał od kamery wielkości cegły, którą instalował na kasku wyposażonym w latarkę i dwie antenki. Nowe millennium witał już w poręcznych okularach, podłączonych do małego przekaźnika. Ostatni model gadżetu na stałe przymocował do czaszki, przez co okrzyknięto go pierwszym cyborgiem. I wyrzucono go z wspomnianego McDonalda. Zaniepokojeni urządzeniem pracownicy lokalu domagali się od niego zdjęcia rejestratora, na co Mann chciał im pokazać dokumenty poświadczające, że prowadzi badania naukowe. I że do demontażu potrzebne są specjalne narzędzia. Napastnicy postanowili to jednak samodzielnie sprawdzić, a gdy próba się nie powiodła, wyrzucili Manna na ulicę. Przyglądająca się temu sześcioletnia córka Manna miała potem spytać: Dlaczego budynkom i samochodom wolno nosić kamery, a tobie nie?
Lifelogging
W 2013 r. Cecilia Abadie dostała mandat za prowadzenie pojazdu w okularach. Jeden ze strażników Teksasu zatrzymał ją za przekroczenie prędkości, gdy jednak zauważył na jej twarzy nietypowe urządzenie, wystawił dodatkową karę za „kierowanie przy włączonym ekranie telewizyjnym”. Chodziło o słynne Google Glass. Właśnie wchodziły na zachodnie rynki i wydawały się idealnym urządzeniem do lifeloggingu. Mimo kompaktowego rozmiaru pozwalały kręcić filmy jakości HD i transmitować je online. Jednocześnie gromadziły wiele cennych informacji o otoczeniu. Zbyt wiele. W kilku krajach od razu zaczęto dyskutować o prawnym zakazie noszenia tego rodzaju urządzeń z obawy o prywatność innych obywateli. A legislację wyprzedził uzus. Wiele restauracji i kawiarni zabroniło klientom wnoszenia Google Glass, bo obecność choćby jednej osoby rejestrującej zmieniała atmosferę w całym lokalu. Podobne restrykcje wprowadzały instytucje publiczne, począwszy od Białego Domu po niektóre muzea. Google musiał też zablokować najbardziej kontrowersyjną funkcję rozpoznawania twarzy spotykanych osób.
Upowszechnienie tej technologii pozostaje jednak tylko kwestią czasu ze względu na jej ogromny potencjał komercyjny. Który ze sklepów nie chciałby natychmiast odgadywać tożsamości klientów, a zatem również ich preferencji i możliwości finansowych? Zresztą nad podobnymi urządzeniami pracują inne firmy. Szwedzkie Narrative opracowało już idealny gadżet dla lifeloggerów – wszechstronne urządzenie rejestrujące obraz, dźwięk i położenie, zmieszczone w niewielkim klipsie, który łatwo ukryć przy pasku albo w kieszeni koszuli. Z miejsca kupiło je blisko 2 tys. osób i poza faktycznymi lifeloggerami zapewne byli wśród nich kurierzy, mechanicy czy lekarze, których nagranie spotkania z klientem czy pacjentem może uchronić przed późniejszymi roszczeniami. Z podobnych urządzeń korzystają także służby publiczne. Kalifornijska policja po pierwszym roku od zaopatrzenia stróżów prawa w lifelogowe rejestratory odnotowała znaczny spadek liczby skarg przeciwko policjantom. Ale i sami funkcjonariusze znacznie rzadziej używali siły.
Do 2025 r. możemy się wyzbyć większości własnych wspomnień. I wówczas przeszłość będzie nie tyle historią, którą sami sobie opowiadamy – jak w owym roku miała stwierdzić Samantha – lecz historią, którą opowiadają nam komputery. Bell i Gemmell od lat pracują nad zamianą w narrację gromadzonych na dyskach strzępów codzienności. Marzą o aplikacji, która z tysięcy fotografii wybierałaby najważniejsze i ułożyła w przemyślany album. A z plików wideo zmontowała quasi-fabularne filmy. Po powrocie z urlopu wystarczyłoby polecić komputerowi, by sporządził wakacyjny wpis i opublikował go na blogu, opatrując odpowiednimi fotografiami. Docelowo algorytm byłby w stanie zredagować naszą autobiografię – w obu znaczeniach przedrostka „auto-”. A snucie wspomnień byłoby tylko wstępem do właściwej zabawy. Już przed dwoma laty Alan Kwan, lifelogger z Hongkongu, zamienił swoje wirtualne dane w grę wideo. „Swoistą – jak tłumaczył – podróż do wnętrza umysłu”. Zrazu własnego, ale rozważał także wprowadzenie targowiska wspomnień, które pozwalałoby graczom wzajemnie odwiedzać swoje życia.
W 2014 r. marzenie Bella i Gemmella o autobiografii się spełniło. Wprawdzie prowizorycznie, za to w skali masowej. Dla uczczenia nowego roku serwis Google+ przygotował swym bywalcom niespodziankę. Bez pytania zebrał zdjęcia i filmy przechowywane na koncie każdego z użytkowników i ułożył je w animowaną prezentację, która przy dźwiękach łagodnej muzyki streszczała w kilku minutach poprzedni rok. Większość osób zamiast oburzenia poczuła wzruszenie. Podobne zestawienia bez trudu skompilowałby Facebook lub inne portale społecznościowe. A najlepiej poradziłyby sobie smartfony. Większości z nas to one służą dziś za aparat fotograficzny. Znają twarze i nazwiska naszych bliskich. Śledzą wszystkie wędrówki i podglądają maile oraz terminy w kalendarzu. Dzięki integracji z kontem bankowym mogą mieć wgląd w wydatki, a zatem miejsca zakupów, posiłków i randek. Innymi słowy: wiedzą o nas prawie wszystko.
Przerażonych tą wszechwiedzą Bell i Gemmell uspokajali w książce „Your Life, Uploaded” (Twoje życie, załadowane). Zgadzali się, że w ciągu najbliższych lat niemal każdy aspekt naszego życia będzie gdzieś odnotowany. Ale chociaż komputer zapamięta, że wybraliśmy się do teatru (sam kupił dla nas bilety), a później udaliśmy się do pobliskiej restauracji (rezerwował nam stolik), czytając po drodze internetowe wydanie gazety (to on zamówił subskrypcję), i tak nie będzie miał pojęcia, co o obejrzanej sztuce, spożytym posiłku i przeczytanym artykule myślimy. A to jest prawdziwym sednem wspomnień. Komputer tylko zwolni nas z pamiętania suchych faktów: co, gdzie, kiedy, z kim i za ile. Dzięki czemu pozostanie nam w głowach więcej miejsca na „jak” i „dlaczego”.