Oto zręczny melodramat, niewiele mający wspólnego z gatunkowymi mieszankami, do jakich przyzwyczaił nas Pedro Almodóvar. Wizualnie i tematycznie „Julieta” doskonale wpisuje się w magiczną atmosferę opowiadań noblistki Alice Munro krążących wokół idei tęsknoty, pamięci, utraty i umiejętności przemieniania tego, co zwyczajne, w dzieło sztuki. Wypieszczony, kuszący pięknymi obrazami film jest adaptacją trzech jej opowiadań z tomu „Uciekinierka”: „Szansa”, „Wkrótce” i „Milczenie”, choć na pozór wydaje się prostym, jednowymiarowym opisem relacji matki i córki, które od dekady nie utrzymują ze sobą kontaktu.
Tytułową bohaterkę grają dwie aktorki. Emma Suárez wciela się w dojrzałą Julietę nieśmiało podejmującą próbę zabliźnienia dawnych ran. Dowiedziawszy się, że jej zbuntowana córka mieszka w Szwajcarii, gdzie założyła rodzinę i ma troje dzieci, pisze do niej list w formie spowiedzi zdradzającej dawne tajemnice. W retrospekcjach w roli młodszej o 20 lat Juliety występuje łudząco do niej podobna Adriana Ugarte. Kluczowym scenom miłosnym towarzyszy zawsze katastrofa i niespodziewana śmierć, co każe myśleć, że życiem przypominającym labirynt luster rządzi jakiś fatalizm. Almodóvar, uważny obserwator ludzkiej natury, nie byłby sobą, gdyby nie dotknął tu wielu swoich obsesji. Mówi o odbudowywaniu tożsamości, bólu, poczuciu winy, starzeniu się i odchodzeniu, przyciąganiu młodości i dojrzałości, pragnieniu doprowadzenia do końca niezałatwionych spraw. Po niemal 40 latach gwałcenia wyobraźni i flirtu z postmodernistycznym szaleństwem („Julieta” jest jego dwudziestą fabułą) złagodniał. Zamiast perwersji, voyeuryzmu, obyczajowej prowokacji, groteskowego tonu, kiczu, wulgarności – napięcie niczym w kryminale, wartka akcja, dystans i, jak przystało na klasyka, wirtuozerski portret pogrążającej się w depresji kobiety.
Julieta, reż. Pedro Almodóvar, prod. Hiszpania, 96 min