Zwycięzcą w liczbie niedawno ogłoszonych nominacji do nagród Emmy (telewizyjnych Oscarów) został, co dla nikogo nie było zaskoczeniem, 6. sezon megahitu HBO „Gry o tron”, zauważony przez akademię 23 razy. Drugie miejsce i 22 nominacje dla „American Crime Story: Sprawa O.J. Simpsona” – debiutanta, fabularnej, niezwykle wiernej rekonstrukcji przebiegu procesu sprzed dwóch dekad i okoliczności, w jakich się toczył – już zaskoczeniem było. Choć nie dla tych, którzy uważnie śledzą serialowe trendy ostatnich lat.
Procesem słynnego futbolisty i aktora, czarnoskórego O.J. Simpsona, oskarżonego o zabójstwo białej byłej żony i kelnera, żyła w połowie lat 90. nie tylko Ameryka. Media na bieżąco relacjonowały rozprawy, prawnicy stali się celebrytami, a każdy Amerykanin i pewnie połowa mieszkańców globu wydawali własne wyroki, siedząc przed telewizorami. Twórcom udało się ze znanej sprawy zrobić 10-odcinkowe trzymające w napięciu i wielowarstwowe widowisko (właśnie pokazuje je polski Fox). Z perfekcyjnie oddaną epoką, świetnie wtopionymi w fabułę materiałami archiwalnymi, psychologiczną głębią bohaterów i osadzeniem w gorącym wtedy i dziś kontekście rasowych podziałów w Stanach.
„American Crime Story” jest serialem fabularnym, ale nie powstałby, gdyby nie rozwijający się od dwóch lat w Stanach i cieszący olbrzymią popularnością gatunek seriali dokumentalnych, w których twórcy na przestrzeni kilku albo kilkunastu odcinków dogłębnie badają sprawy sprzed lat. Narracja i sposób realizacji są zapożyczone z trzymających w napięciu seriali kryminalnych, a ich bohaterowie są w podobnym stopniu skomplikowani. Różnica jest jedna, ale podstawowa: są prawdziwi, tak jak zbrodnie, śledztwa i procesy, o których opowiadają seriale. A ich efektem są nie tylko gorące dyskusje widzów w biurach i na internetowych forach, ale także ponowne procesy, uwolnienia albo aresztowania, a nawet petycje do prezydenta USA.
Sąd w odcinkach
Gatunek true crime story – historii o prawdziwych zbrodniach, śledztwach i procesach – oczywiście nie narodził się dzisiaj, jest tak stary jak prasa. Także dziennikarskie powroty do dawnych spraw w celu weryfikacji wyroków nie są nowością. W Stanach Zjednoczonych w latach 1948–58 w piśmie „Argosy” Erle Stanley Gardner prowadził rubrykę zatytułowaną „The Court of Last Resort” (Sąd Najwyższy), w której wraz z „ekipą śledczą” w składzie: prywatny detektyw, grafolog, były strażnik więzienny i specjalista od zabójstw z wykształceniem medycznym i prawnym, brali na warsztat stare sprawy, doprowadzając wielokrotnie do ponownych procesów i uniewinnień błędnie skazanych. Rubryka okazała się tak wielkim sukcesem, że w 1957 r. stacja NBC na jej podstawie zrobiła 26-odcinkowy fabularny serial; każdy odcinek poświęcony był innej sprawie.
Gatunek się rozwijał, reporterzy rozczarowani rezultatami procesów przeprowadzali własne śledztwa. Rok po pokazaniu dokumentu „The Thin Blue Line” Errola Morrisa z 1988 r. skazany na karę śmierci za zabójstwo policjanta Randall Dale Adams został oczyszczony z zarzutów. „Paradise Lost”, seria dokumentów Joe Berlingera i Bruce’a Sinofsky’ego, pomogła wyjść z więzienia trzem nastolatkom skazanym za zamordowanie trzech chłopców w Zachodnim Memphis w 1993 r., a dzięki miniserialowi Jean-Xaviera de Lestrade’a „The Staircase” pisarz Michael Peterson, skazany za zabójstwo żony w 2001 r., miał nowy proces. Jednak żadne z tych dzieł nie doczekało się statusu kultowego, nie zostało „fenomenem roku” ani „najlepszą telewizją”, a takie określenia padają przy okazji najnowszej, wieloodcinkowej odsłony gatunku true crime story.
Zaczęło się dość nieoczekiwanie, od podcastu, czyli zamieszczonej dwa lata temu w internecie serii nagrań audio, którym towarzyszyły skany dokumentów i zdjęć. Pod bezpretensjonalnym tytułem „Serial” kryło się 10-odcinkowe śledztwo Sarah Koenig i Julie Snyder w sprawie, która też z pozoru nie wyglądała na zdolną porwać tłumy. A jednak do lutego bieżącego roku odcinki pobrano 80 mln razy.
Baltimore, 1999 r., w miejskim parku znaleziono ciało 18-letniej Hae Min Lee, uczennicy liceum. Za zabójstwo skazano jej kolegę z klasy i byłego chłopaka Adnana Syeda, choć ten nigdy nie przyznał się do winy, a jedynym dowodem przeciw niemu było zeznanie kolegi. Koenig w kolejnych odcinkach funduje słuchaczom wycieczkę w przeszłość. Na podstawie wnikliwie czytanych akt, zeznań, nagrań z procesu i rozmów z bohaterami wykazuje błędy popełnione podczas śledztwa i procesu, ale też buduje jego tło: specyficzny światek liceum oraz napięcia i uprzedzenia rasowe – Syed pochodzi z ortodoksyjnej rodziny muzułmańskiej, Lee z rodziny o korzeniach koreańskich, a zeznający przeciw Syedowi Jay – z afroamerykańskiej.
W lutym 2015 r., trzy tygodnie po zakończeniu nadawania podcastu, sąd zezwolił Syedowi na złożenie apelacji, ogłoszono też, że specjalnie powołane trzyosobowe kolegium sędziowskie orzeknie, czy dopuszczony zostanie odkryty przez „Serial” dowód dostarczający Syedowi alibi na czas zabójstwa Lee. W drugim sezonie Koenig zajęła się, tym razem głośną, sprawą sierżanta Bowe Bergdahla, który zniknął w 2009 r. z amerykańskiego posterunku w Afganistanie, następnie został złapany przez talibów, w 2014 r. wrócił do USA wymieniony za talibańskich więźniów z Guantanamo. Półtora roku później został aresztowany pod zarzutem dezercji.
Jeszcze większe emocje wywołuje 10-odcinkowy serial Netflixa „Making a Murderer”, debiutujący w grudniu 2015 r. Tworzony przez dekadę, powraca do sprawy, a właściwie spraw wytoczonych Stevenowi Avery’emu przez hrabstwo Manitowoc w Wisconsin. Avery pokazany jest jako ofiara zmowy biura szeryfa i lokalnej prokuratury – niezbyt lotny, zaliczający w młodości zatargi z policją, pochodzący z nielubianej w mieście rodziny. W 1985 r. został skazany na 32 lata za napaść i gwałt, mimo że kilkunastu członków rodziny dostarczyło mu alibi, a lokalna policja informowała szeryfa, że w okolicy grasuje seryjny gwałciciel. Dzięki uporowi rodziny i działaczy Projektu Niewinność przeprowadzono badania DNA, dzięki czemu po odsiedzeniu 18 lat został zwolniony z więzienia. Gdy wytoczył władzom hrabstwa proces, żądał 36 mln dol. odszkodowania, został ponownie aresztowany, tym razem za zabójstwo 25-letniej fotografki Teresy Halbach. Wyrok dożywocia słyszy wraz z niepełnosprawnym intelektualnie 16-letnim siostrzeńcem, którego zeznania – po wielokrotnym przesłuchaniu bez adwokata i później odwołane – były kluczowym dowodem. Autorki wykazują szokujące błędy w śledztwie, korupcję i nieudolność amerykańskiego systemu sprawiedliwości. W efekcie władze Manitowoc zostały zasypane przez widzów serialu obelgami i pogróżkami, a petycję do prezydenta o uniewinnienie Avery’ego podpisało 400 tys. ludzi. Barack Obama musiał publicznie tłumaczyć, że ta sprawa podlega jurysdykcji stanowej, nie federalnej.
„Przeklęty: życie i śmierci Roberta Dursta”, 6-odcinkowy hit HBO, przeszedł do historii telewizji jako być może pierwsza tego typu produkcja, w której bohater wygłasza coś, co można wziąć za przyznanie się do winy. Tytułowy Durst jest miliarderem, spadkobiercą rodu deweloperów z Manhattanu. Zamieszany w trzy zabójstwa: żony w 1982 r. (ciała nigdy nie znaleziono), przyjaciółki Susan Berman w 2000 r. i sąsiada Morrisa Blacka rok później, którzy prawdopodobnie znali jego tajemnice – zawsze, dzięki sprytowi i pieniądzom, wymykał się systemowi sprawiedliwości. W serialu wywiad z Durstem przeplatany jest wypowiedziami ludzi związanych z ofiarami, policjantów, prawników, materiały archiwalne z inscenizowanymi scenkami. Twórcą jest Andrew Jarecki, który w 2010 r. wyreżyserował fabułę o sprawie zaginięcia Kathy Durst w latach 80.
73-letni Bob Durst to fascynujący bohater; podczas wywiadów wydaje się wyluzowany, łatwo zbija oskarżenia, przedstawia własne wersje wydarzeń i tylko nerwowy tik – mruganie i mówienie do siebie zdradzają, że może coś skrywać. Aż do momentu, gdy w ostatnim odcinku twórcy wyciągają asa z rękawa – list Dursta do Susan Berman, zaadresowany tą samą ręką, co anonim wysłany do policji z informacją o zwłokach. Wyraźnie zmieszany Durst idzie do łazienki i, nie pamiętając, że ma przypięty mikrofon, mówi tam do siebie: „Co ja do diabła zrobiłem? Zabiłem ich wszystkich, to oczywiste”. Kamera mu nie towarzyszy, wyznanie pada w ciemności. Zostaje aresztowany pod zarzutem zabójstwa Berman dzień przed premierą finałowego odcinka, na podstawie dowodów zaprezentowanych w miniserialu.
Miłość, śmierć, sprawiedliwość
Po części siła i popularność dokumentalnych seriali wracających do zbrodni i procesów sprzed lat polega na tym, że na podstawie jednostkowych, prawdziwych historii mówią, jak to ujęła Sarah Koenig z „Serialu”: „o podstawach: miłości i śmierci, i sprawiedliwości, i prawdzie. Wszystkich tych naprawdę wielkich rzeczach”. Twórcy zadają uniwersalne pytania o naturę ludzką. Czy można poznać kogoś na tyle, żeby wiedzieć, gdzie leżą granice jego zachowania? Czy można o kimś powiedzieć: on nie mógłby zabić?
Pytaniom natury uniwersalnej towarzyszą bardziej konkretne: o działanie systemu sprawiedliwości, który decyduje o ludzkim życiu. Seriali fabularnych o tym opowiadających – nierzadko tak wspaniałych, jak właśnie nadawana przez HBO „Długa noc” – nie brakuje. Jednak świadomość, że ofiarami niedouczonych prawników, leniwych policjantów oraz sądów nastawionych na procesy jak najtańsze i najkrótsze są prawdziwi ludzie, powoduje, że seriale dokumentalne o tym opowiadające wywołują w widzach emocje niedostępne dla fabuł.
Prawda o sądownictwie: „Żyjemy w kapitalistycznym społeczeństwie, bogacze jeżdżą cadillacami, a biedni używanymi autami”, brzmi boleśniej, gdy wypowiada ją adwokat Dursta, który za 1,8 mln dol. wybronił go w procesie o zabójstwo sąsiada. Siłą tych seriali jest to, że nie opowiadają o seryjnych mordercach i przerażających do granic nieprawdopodobieństwa zbrodniach, jak modny jeszcze niedawno nurt, ale właśnie o zwykłych obywatelach, takich jak siedzący na kanapie widzowie, którzy też mogą w każdej chwili stać się ofiarą wadliwego systemu sprawiedliwości.
Jednocześnie są perfekcyjnie zrealizowaną rozrywką, od strony narracyjnej i produkcyjnej nieodbiegającymi poziomem od fabularnych seriali z najwyższej półki. Wszak za „Making a Murderer” stoi Netflix, a za „Przeklętym”, którego czołówka przypomina kultowy pierwszy sezon „Detektywa” – stacja HBO. Ich charyzmatyczni bohaterowie zyskują status gwiazd. Jak prawnicy Stevena Avery’ego, co do których pojawiły się sugestie, że mogliby zostać bohaterami kolejnego sezonu „Detektywa”. Jednemu z nich, noszącemu skarpety w romby Deanowi Strangowi, fani założyli profil na Tumblrze „StrangCore”. „Chcieliśmy dać wam to samo doświadczenie, które dają wam wielkie seriale HBO czy Netflixa – mówiła wprost Sarah Koenig, opowiadając o idei stojącej za podcastem „Serial”. – Porywających bohaterów i opowieść rozwijającą się z tygodnia na tydzień, ale z prawdziwą historią, i bez obrazków. Jak »House of Cards«, ale możesz się nim cieszyć, prowadząc auto”.
Porównanie do „House of Cards” jest na miejscu także z jeszcze jednego powodu. Serial z Kevinem Spacey, osadzony w scenerii będącej kopią waszyngtońskich salonów władzy, daje złudzenie opowieści o prawdziwym świecie amerykańskiej polityki. I jest to świat skorumpowany, przesiąknięty cynizmem, z podziałem na uprzywilejowaną grupkę i nic nieznaczący motłoch. To obraz nieraz krytykowany za nihilizm i populizm, utwierdzanie widzów w przekonaniu, że polityka to bagno.
To moje życie
Najpopularniejsze seriale o prawdziwych zbrodniach i procesach przenoszą takie widzenie świata na pole systemu sprawiedliwości. A dziennikarze i filmowcy często stawiają się w roli jedynego sprawiedliwego w tej prawniczej Sodomie i Gomorze. Ujmują się za ofiarami i za niesłusznie ich zdaniem skazanymi, czasem dopuszczając się manipulacji. Śledztw filmowych – przypominała w obszernym tekście w „New Yorkerze” Kathryn Schulz – nie obowiązują rygory i procedury śledztw i procesów sądowych, stąd często mają inny wynik. I tylko od osobistej etyki twórców zależy, czy będą potrafili bezstronnie przedstawić argumenty oskarżenia i obrony. Zwłaszcza że instancją, której podlegają, są szefowie stacji i platform, ratingi oglądalności i medialny rozgłos.
Stąd wobec twórców seriali dokumentalnych o zbrodniach często wysuwany jest zarzut o przedmiotowe traktowanie swoich bohaterów, a w ślad za nimi tak samo postępują widzowie. Odsiadującym wyrok i ich rodzinom dają, czasem złudną, nadzieję na zmianę. Rodzinom ofiar fundują ponowne otwarcie zasklepionych już często ran. Nawet jeśli nie zgadzają się na udział w serialu, ponownie trafiają na języki sąsiadów, a teraz, dzięki telewizji i internetowi, także całych rzesz kanapowych detektywów i sędziów, którzy bez oporów dzielą się uwagami i sądami na forach.
Młodszy brat zamordowanej Hea Min Lee, który nie zgodził się wystąpić w podcaście, tłumaczył fanom „Serialu” w portalu Reddit: „Dla mnie to jest prawdziwe życie. Dla was, słuchaczy, to kolejna tajemnicza zbrodnia, sensacyjna drama, kolejny CSI. Nie musieliście oglądać waszej mamy płaczącej co noc”.
Niedawna informacja o powstawaniu drugiego sezonu „Making a Murderer” była newsem dnia. W oświadczeniu rozesłanym do mediów autorki Laura Ricciardi i Moira Demos obiecują „jeszcze głębszy wgląd w sprawę Stevena Avery’ego i jego siostrzeńca Brendana Dasseya”. Sprawa jest rozwojowa, więc serial też.