Miał rozległe plany. Nie tylko filmowe. Grał na Broadwayu, reżyserował sztuki teatralne. Kilka miesięcy temu niespodziewana śmierć Philipa Seymoura Hoffmana przerwała przygotowania do dramatu „Ezekiel Moss” w jego reżyserii o wędrowcu kontaktującym się ze zmarłymi. W zrealizowanym na podstawie powieści szpiegowskiej Johna Le Carre „Bardzo poszukiwanym człowieku” gra Günthera Bachmanna, modelową postać ze swojego repertuaru. Niechlujnego, łatwo wpadającego w gniew, zapamiętałego w działaniu, charyzmatycznego i przymuszającego innych do posłuchu pracoholika. Agenta specjalnej komórki niemieckiego wywiadu powołanej do walki z terroryzmem, dla którego szpiegostwo stanowi jedyne możliwe powołanie.
Krytyka pisała, że przypomina w tym filmie skacowanego niedźwiedzia, któremu ciąży garb przeszłości. Mówi z niemieckim akcentem. Porusza się ociężale, jest zimny, wycofany, pali jak smok. Jego krzaczaste brwi uginają się i opadają pod wpływem zmęczenia i bólu. Ale jego inteligencja działa z prędkością światła. W czasach wojny z terroryzmem musi rozstrzygać, czy zadowalać się łapaniem płotek, takich jak czeczeński imigrant przebywający nielegalnie w Hamburgu, który zamierza wybrać z banku dużą sumę pieniędzy. Czy posłużyć się nim jak przynętą i polować na grube ryby. Zgodnie z regułami szpiegowskiego thrillera nawet tak bystry człowiek jak on nie spodziewa się, że tytułowym „najbardziej poszukiwanym człowiekiem” może być on sam.
Świński blondyn z nadwagą, gburowaty, pozbawiony urody amanta Philip Seymour Hoffman teoretycznie nie miał warunków, by zostać gwiazdą. A jednak po jego tragicznej przedwczesnej śmierci w wieku 46 lat „The New York Times” nazwał go „prawdopodobnie najambitniejszym i najbardziej podziwianym artystą swojej generacji”. Męskim odpowiednikiem Meryl Streep.
Żaden ze współczesnych aktorów nie potrafił tak jak on wzbudzać sympatii do skończonych idiotów, nieudaczników, pechowców, degeneratów z poczuciem winy, którzy dostali od życia dotkliwe baty. Nawet wówczas gdy odważnie, narażając się na śmieszność, wydobywał ich najgorsze cechy. Według Davida Feara z magazynu „Rolling Stone” Hoffman miał niesamowity dar uczłowieczania każdej postaci, dotykania wielu wymiarów, nie zważając, który biegun reprezentowali i w jakim gatunku kina grał. Nie bał się przerysowania, buntował przeciwko rutynie, zadziwiał wyczuciem, umiejętnością niuansowania i dodawania swoją determinacją wagi zarówno wysokobudżetowym superprodukcjom, jak i kameralnym, niezależnym przedsięwzięciom.
Nie traktował aktorstwa jak psychoterapii. Szukał głębi, drażliwych miejsc w człowieku, by wyrazić, kim naprawdę jest. Lubił chodzić pod prąd. Pracował na najwyższych obrotach, ale na luzie, inaczej niż wszyscy. Chciał być szczery. Poznawać siebie, dzielić się swoimi lękami, kompleksami, tym, co go przytłaczało i podnosiło na duchu. Mimo iż źle to znosił, jakby wiedząc, że kiedyś zrujnuje mu to psychikę.
Wszyscy pamiętają go z wybitnej, uhonorowanej Oscarem roli Trumana Capote’a sprzed dziewięciu lat. Wahał się, czy ją przyjąć. Nie wydawał się odpowiednią osobą. Miał inną sylwetkę, inny głos. Zaryzykował, co przyniosło mu sławę i pieniądze. Żeby zagrać Capote’a, Hoffman w ciągu czterech miesięcy zrzucił ponad 20 kg. Zmienił akcent, nauczył się manierycznie wypowiadać zdania. Nie parodiował, tylko wyrażał specyficzną ekspresję i witalność pisarza zakochanego w mrocznym dzieciństwie zbrodniarza. Aby lepiej oddać nieprzeciętny talent ekscentryka, objawiający się m.in. ostentacyjnym manifestowaniem odmiennej orientacji seksualnej na przekór obowiązującym w latach 50. purytańskim obyczajom, starał się nie wychodzić z roli. Nawet gdy wyłączano kamerę.
Wcześniej przez kilkanaście lat Hoffman nie był brany pod uwagę jako materiał na wielkiego gwiazdora, chociaż zdarzało mu się występować w hollywoodzkich filmach. Częściej obsadzano go w produkcjach niezależnych. Widziano w nim znakomitego aktora charakterystycznego, specjalistę drugiego planu, który z epizodów potrafi wykrzesać coś naprawdę wyjątkowego.
Za szczególny talent do nadawania człowieczeństwa i szlachetności pochlipującym łajdakom, bufonom i tyranom został dwukrotnie nominowany do nagrody Tony i trzykrotnie do Oscara. „Im bardziej patetyczny lub odrażający wydawał się jego bohater – zachwycano się – z tym większym smakiem wyprowadzał go z królestwa pospolitych łotrów czy potworów”. Nie musiał korzystać z charakteryzacji. Z łatwością upodabniał się do słabych, bezbronnych. Wystarczyła drobna zmiana fryzury. Pytany, dlaczego podejmuje się takich ról, odpowiadał, że nie szuka czarnych charakterów, tylko ludzi, którzy się z czymś zmagają i walczą.
Miał szczęście do bardzo dobrych reżyserów oraz nietypowych, ambitnych projektów. Zagrał chyba w większości najbardziej oryginalnych filmów minionego 20-lecia. W ponurej autorskiej komedii „Happiness” Todda Solondza o inicjacji, pedofilii, skrywanych obsesjach i niesatysfakcjonującym życiu seksualnym przeciętnych Amerykanów wcielił się we wpadającego w depresję, emocjonalnie niezrównoważonego onanistę molestującego telefonami niezainteresowaną nim sąsiadkę. W „Bez skazy” – jednym z najlepszych dramatów Joela Schumachera – błysnął zaskakująco delikatną rolą transseksualisty i drag queen.
W obcisłym podkoszulku z długimi, przetłuszczonymi włosami, schowany za charakterystyczną blond grzywką zasłaniającą mu oczy pojawił się później w gorzkiej komedii o branży porno „Boogie Nights”. Zagrał dźwiękowca homoseksualistę, podkochującego się w posiadaczu 13-calowego penisa. Paul Thomas Anderson, który ten film zrealizował, wierzył od samego początku, że ma do czynienia z aktorskim geniuszem. Stał się jego mentorem, ulubionym reżyserem. Z wyjątkiem „Aż poleje się krew” Hoffman wystąpił we wszystkich jego filmach. Ostatnio w „Mistrzu”, gdzie stworzył refleksyjną kreację samozwańczego przywódcy duchowego. Wizjonera, niedoszłego lekarza, filozofa, kabotyńskiego lidera sekty kojarzącego się z L. Ronem Hubbardem (założycielem Kościoła scjentologicznego), doprowadzającego do szaleństwa ślepo w niego wierzącego weterana wojennego. Krytyk „Guardiana” trafnie nazwał relację między bohaterami tańcem śmierci w niebie socjopatów, upatrując w ich chorym związku archetypu funkcjonowania współczesnego show-biznesu.
Hoffman zamiast o aktorstwie marzył najpierw o karierze sportowej. Ojciec, pracownik korporacji Xerox, namawiał go, by został zapaśnikiem albo bejsbolistą. Lecz na skutek urazu szyi musiał o tym zapomnieć. Rodzice rozwiedli się, gdy miał dziewięć lat. Wychowywała go matka prawniczka, potem sędzia. Próbowała go zarazić inną pasją, teatrem. Docenił jej starania po zobaczeniu przedstawienia „Wszyscy moi synowie” według Arthura Millera. „To był cud” – zwierzał się w jednym z wywiadów, tłumacząc, że wszystko w jego życiu nagle się zmieniło. Został członkiem kółka teatralnego i w wieku 17 lat podjął decyzję, że zostanie aktorem.
Studiował w nowojorskiej szkole teatralnej, gdzie poznał m.in. Bennetta Millera, przyszłego reżysera „Capote”. Dorabiał jako bileter. Po zdobyciu dyplomu w 1989 r. próbował się zahaczyć w off-broadwayowskich teatrach, pracując dorywczo jako kelner. Aby uniknąć przykrych nieporozumień z nazwiskiem, które dzielił z o wiele sławniejszym aktorem, dodał sobie przydomek „Seymour”. Po dziadku, który nosił takie imię. Jako debiutant miał sporo szczęścia. Jednym z pierwszych filmów, w którym zaproponowano mu niewielki epizod, był superprzebój „Zapach kobiety” z Alem Pacino (przyniósł producentom 134 mln dol. zysku). Z roli tchórzliwego syna bogacza uczynił perełkę. „Nie wiadomo, czy zdołałbym cokolwiek osiągnąć, gdyby nie dano mi tej szansy” – przyznawał po latach, twierdząc, że stał się wtedy zawodowcem.
Zagrał w ponad 50 filmach. Bez względu na to, ile czasu pokazywał się na ekranie, nie sposób było oderwać od niego wzroku. W „Hazardziście” Richarda Kwietniowskiego – kanadyjskim dramacie psychologicznym inspirowanym autentycznymi wydarzeniami o szanowanym pracowniku banku w Toronto, który zdefraudował 10 mln dol. – Hoffman przeszedł samego siebie. Wyrwał się z katalogu stłamszonych, odstręczających fizycznością neurotyków i seksualnych frustratów. Zagrał mniej typową dla siebie postać: przeciętnego urzędnika skrywającego przed światem pasję, nad którą nie jest w stanie zapanować. Stworzył kapitalny portret nałogowca beztrosko przepuszczającego miliony dolarów swoich klientów na grę w ruletkę w kasynach.
Po triumfie „Capote’a” (w sumie otrzymał za ten film 23 nagrody) kariera Hoffmana przyspieszyła. Zaczął otrzymywać coraz bardziej komercyjne propozycje z wielkich studiów. W trzeciej części „Mission Impossible” wcielił się w antagonistę Toma Cruise’a. Na tyle przekonująco wszedł w skórę międzynarodowego handlarza broni, superinteligentnego, panującego nad nerwami psychopatę, że „Vanity Fair” okrzyknęło go drugim Alanem Rickmanem (ten w „Szklanej pułapce” w podobnej roli osiągnął mistrzostwo świata). W „Wojnie Charliego Wilsona”, wyreżyserowanej przez zmarłego tydzień temu Mike’a Nicholsa, partnerował Tomowi Hanksowi jako znerwicowany, żądny awansu agent operacyjny CIA, wspierający misję wyrzucenia Rosjan z Afganistanu, za co też go komplementowano. Szczególnie za scenę wybuchu wściekłości, gdy z furią wygarnia szefowi małostkowość, a potem puszcza oko do sekretarki i pyta „jak było”?
Nie zmieniał metod pracy. Nieważne, czy grał tracącego nadzieję menedżera-trenera podupadającego klubu bejsbolowego („Moneyball”), katolickiego księdza oskarżonego o molestowanie seksualne wychowanków („Wątpliwość”) czy ukrywającego swoje prawdziwe intencje Plutarcha Heavensbee (saga „Igrzyska śmierci”). Zawsze tygodniami analizował charakter postaci. Jak entomolog badał ich zachowanie, sposób poruszania, wymowę.
– Aktorstwo – zwierzał mi się w wywiadzie do POLITYKI – polega na ciągłym samoograniczaniu. W zależności od okoliczności, balansując na krawędzi prawdopodobieństwa psychologicznego, trzeba powściągać swoje emocje, kontrolować oczywiste odruchy. Jakkolwiek nazwiemy ów proces, nie ma on wiele wspólnego z logiką, a już na pewno nie polega on na ocenie moralnej postaci.
Jak bardzo samotnym był człowiekiem? Niewiele wiemy o jego życiu prywatnym. Na twarzy miał wypisany smutek, wieczne zmęczenie, jakąś inność, która go zawsze wyróżniała. Ale miał zasadę, by nie wypowiadać się na temat rodziny. Uważał, że nie należy tego robić, bo nieobecni nie mogą się bronić. Jego żoną była Mimi O’Donnell, projektantka kostiumów, którą w 1999 r. poznał w teatrze. Mieszkali w Nowym Jorku. Mieli troje dzieci. Po 14 latach postanowili żyć w separacji.
Miał jedną słabość, o której wiedzieli tylko jego bliscy: zmagał się z uzależnieniem od alkoholu i narkotyków. W wieku 22 lat, gdy dopadła go depresja i zwątpił, że cokolwiek w życiu zdoła osiągnąć, po raz pierwszy poddał się kuracji odwykowej. Półtora roku temu, w maju po raz drugi. Spędził w ośrodku 10 dni. Przyznawał się w wywiadach, że „nie miał nad tym kontroli”. I to go prawdopodobnie zabiło. 2 lutego br. został znaleziony w łazience w czteropiętrowym nowojorskim apartamentowcu ze strzykawką wbitą w ramię. Lekarze stwierdzili zgon na skutek przedawkowania heroiny, kokainy, amfetaminy i innych substancji. Zgromadzoną fortunę zapisał w testamencie swojej żonie, nie dzieciom, wiedząc, że ona sama najlepiej zatroszczy się o ich przyszłość.
Szczęśliwie jeszcze przez rok będzie można śledzić jego ekranowe „życie po życiu”. Tuż przed śmiercią wyprodukował i zmontował pilota serialu „Happyish” – odważną, podszytą gorzką ironią komedię poświęconą kultowi młodości i kryzysowi wieku średniego. Główna rola wspomagającego się antydepresantami celebryty, z lękiem spoglądającego w przyszłość, pisana była pod niego. Ale w drugim odcinku musiał go już zastąpić Brytyjczyk Steve Coogan. Kolejny sezon odwołano.
Jeszcze więcej dylematów mieli twórcy popularnej sagi „Igrzyska śmierci”. Premierę drugiej części finału przesunięto na listopad przyszłego roku. Początkowo dwie brakujące sceny, których Hoffman nie zdążył już nagrać, reżyser Francis Lawrence, zamierzał „wyczarować” za pomocą cyfrowej technologii. Ostatecznie obie sceny zostały tak przerobione, by odpowiednie kwestie mogli podawać inni aktorzy. Próby sklonowania Philipa Seymoura Hoffmana na pewno skończyłyby się katastrofą.
Film z Philipem Seymourem Hoffmanem „Bardzo Poszukiwany Człowiek już z najbliższym numerem POLITYKI, który ukaże się w środę 10 grudnia.