Był właściwie samoukiem. Studiował malarstwo u Tadeusza Kantora, ale dyplomu nie obronił. Umiejętności rzeźbiarskich uczył się właściwie sam i osiągnął w nich rzadko spotykaną dziś doskonałość. Jak mówił, nie po to, by się napawać własnymi umiejętnościami, ale by podczas tworzenia nie musieć się zastanawiać, jak ma coś zrobić i co jest, a co nie jest możliwe.
Mitoraj kochał Antyk i praktycznie całą karierę rzeźbiarską zbudował na nieustannym dialogu z dorobkiem starożytnej Grecji. W jego niezwykle perfekcyjnych rzeźbach z marmuru i brązu splatały się dwa wielkie i splatające się ze sobą przesłania. Pierwsze to heroiczna próba zachowania w pamięci odbiorców tradycyjnych wartości estetycznych, których uosobieniem była właśnie hellenistyczna sztuka. Druga to rodzaj przestrogi przed współczesną cywilizacją, która zapomina o własnych korzeniach, dążąc w ten sposób do samounicestwienia.
Z punktu widzenia współczesnej sztuki był Mitoraj rodzajem niegroźnego maniaka-estety, oderwanego od dnia codziennego, żywiącego się dawno przebrzmiałymi ideami. W Polsce często go wyśmiewano, a jego rzeźba ustawiona na krakowskim Rynku (dar artysty dla miasta) stała się przedmiotem ostrych ataków i niewybrednych żartów. Nasz progresywny „art world” nie tylko go nie tolerował, ale traktował jako zagrożenie dla współczesnej sztuki. Na świecie miał więcej szczęścia. Listę zamówień miał wypełnioną na kilka lat naprzód, a jego monumentalne dzieła, przedstawiające okaleczone postaci herosów, na wyścigi zamawiały władze różnych miast, stowarzyszenia, prywatni kolekcjonerzy.
To była klasyczna sytuacja: krytycy sztuki się krzywili, publiczność go ceniła. Sam artysta w wywiadzie dla POLITYKI bezkompromisowo oceniał: „Jeżeli za poważną sztukę uważa się dziś obieranie ziemniaków w galerii, to ja dziękuję, wolę być outsiderem i nie mieć z tym niczego wspólnego. Dzisiejszą sztukę zaanektowała niewielka grupa ludzi, aroganckich technokratów, narzucających gusty i systemy wartości, dla których jedynym celem jest zysk. Wszystko jest na sprzedaż: duch, ciało. Bez zahamowań. A karty rozdają marszandzi. Z uporem lansują się te wszystkie „post”: postmodernizm, postkonceptualizm, post-beuysa, post-duchampa itd. Sztukę odcinającą się od emocji i prawdziwych przeżyć, od naszych wspólnych korzeni. Wchodzę do muzeum i nic nie rozumiem z tego, co widzę. Jakieś wiszące sznurki, rozrzucone cegły, kupa zrobiona na prześcieradle”.
Sam był zresztą trochę jak jego sztuka. Zamieszkał w małym toskańskim miasteczku Pietrasanta, by być jak najbliżej kopalni z najlepszym karraryjskim marmurem. Wiele podróżował, ale zawsze chętnie wracał do domu. Spotkałem go osobiście kilka razy, spędziliśmy miłe chwile w jego wypełnionym dobrą sztuką i niezwykle wyrafinowanym estetycznie domu. Był rzeczywiście niedzisiejszy. Nigdzie się nie spieszył, uwielbiał drobne rytuały (wyjście na kawę do pobliskiego baru), uciekał od zgiełku wielkiego świata. Delektował się pięknem pod każdą postacią, potrafił kontemplować drobiazgi. Czuł się spełniony, choć głosy krytyki z Polski siedziały w nim głęboką zadrą.
Uważał, że „sztuka klasyczna pozwala lepiej żyć w tym głupkowatym świecie” i tę prawdę realizował zarówno w swej pracy, jak i życiu prywatnym. Wraz z jego odejściem kultura utraciła jeszcze jedną ważną nić łączącą ją z tym, co było w przeszłości najcenniejszego.