XVIII-wieczny, namalowany na miedzianej blasze obraz niemieckiego malarza Johanna Conrada Seekatza „Św. Filip chrzci sługę królowej Kandaki” pochodził ze zbiorów Piotra Fiorentiniego, polskiego urzędnika, oficera i kolekcjonera, który żył w Warszawie półtora wieku temu. Skłócony z rodziną, przekazał swoją liczącą 200 obrazów kolekcję warszawskiej Szkole Sztuk Pięknych. Z czasem pieczę nad nią objęło Muzeum Narodowe w Warszawie.
Historycy sztuki przypuszczają, że obraz Seekatza znajdował się w nim nieprzerwanie aż do czasu wybuchu Powstania Warszawskiego. Potem ślad po nim zaginął, by pojawić się niespodziewanie w 2006 roku na aukcji w Nowym Jorku, skąd wywędrował do galerii w Londynie. Wytropili go funkcjonariusze jednostki dochodzeniowej ICE/HSI (Immigration and Customs Enforcement/Homeland Security Investigations), działającej przy federalnej agencji służb imigracyjno-celnych USA. Kolejnych parę lat zajęło polsko-amerykańskie rozsupływanie administracyjnych i prawnych procedur towarzyszących restytucji dzieł sztuki. W końcu sukces: po 70 latach, w lutym tego roku, obraz wrócił do Muzeum Narodowego w Warszawie.
Detektywi od sztuki w mundurach US Army
Możemy być pewni, że kolejne tego typu przypadki będą się powtarzać. Na amerykańskich aukcjach zaczynają właśnie pojawiać się dzieła sztuki, które po 1945 roku przywozili do Stanów wracający z wojny żołnierze. Czy służyli w specjalnym oddziale amerykańskiej armii Monuments, Fine Arts, and Archives Section, powołanym do ochrony dóbr europejskiej kultury przed zniszczeniem i rabunkiem? Nie wiadomo. Jedno jest pewne – swoje zdobyczne trofea trzymali przez dziesięciolecia wśród rodzinnych suwenirów i dopiero wówczas, gdy spadkobiercy postanawiają je sprzedać, rynek sztuki elektryzuje wiadomość o odnalezieniu rzekomo zaginionego egzemplarza.
Ale nawet słabość do wojennych pamiątek szeregowych żołnierzy nie przesłania zasług wspomnianej elitarnej jednostki nazywanej krótko monuments men – „ludzie od zabytków”. Jej trzon stanowiło zaledwie siedmiu oficerów, w cywilu historyków i kustoszy sztuki, muzealników, architektów. Oddział posuwał się za frontem zachodnim i w wyzwalanych miastach Francji i Beneluksu chronił muzea i kościoły przed grabieżą. Poszukiwał miejsc, w których naziści ukrywali zrabowane dzieła. Sporządzał listy inwentarskie i protokoły niezbędne do ustalenia pochodzenia odnalezionych dzieł.
Monuments men znajdowali na swoim szlaku cennych sojuszników (kto pamięta, że do grona inspiratorów powstania tej specjalnej jednostki US Army należał Karol Estreicher , zmarły przed trzydziestu laty profesor i dyrektor Muzeum Uniwersytetu Jagielońskiego?). Rose Valland, historyk sztuki i członek francuskiego ruchu oporu, pracowała w czasie okupacji w paryskim muzeum Jeu de Paume, w którym Niemcy urządzili jeden z magazynów przejściowych dla rabowanych dzieł. Któregoś dnia zjawił się w muzeum marszałek III Rzeszy, Hermann Goering, aby osobiście dokonać wyboru obrazów do swojej kolekcji. Nie wiedział o jednym - Rose Valland znała niemiecki (do czego się nie przyznawała). Zorientowana w przebiegu rozmów, skrzętnie notowała wywożone płótna i cel ich podróży. Gotową listę zrabowanych dzieł wręczyła Jamesowi J. Rorimerowi z oddziału „ludzi od zabytków”, którzy zawitali do muzeum po wyzwoleniu Paryża.
W innych przypadkach sprawa wydawała się tylko z pozoru prosta. Renomowany marszand, Jacques Goudstikker, zanim opuścił w maju 1940 roku rodzinną Holandię, sporządził dokładny inwentarz 1200 dzieł, które musiał zostawić w Amsterdamie. 780 z nich padło łupem nienasyconego Hermanna Goeringa, który część obrazów podarował Hitlerowi, kolejne zaś sprzedał w latach czterdziestych za pośrednictwem niemieckich galerii. Z dużym zresztą zyskiem. „Ludzie od zabytków” odnaleźli po wojnie 300 dzieł z kolekcji Goudstikkera i przekazali je rządowi holenderskiemu z prośbą o zwrot prawowitym właścicielom. Po kolejnych 500 obrazach ślad jednak zaginął. Najprawdopodobniej wiszą w niemieckich domach albo leżą na strychach, jak przypuszczają historycy i badacze zajmujący się ustalaniem pochodzenia poszukiwanych dzieł.
10 tysięcy poszukiwanych
- Niemcy nie rozliczyli się po wojnie z tysięcy zagrabionych dzieł – twierdzi Clemens Toussaint, współczesny „detektyw od sztuki” z Kolonii, który na zlecenie żydowskich spadkobierców podróżuje po świecie, szukając zaginionych egzemplarzy. Woli mówić o sobie, że jest badaczem proweniencji, następcą monuments men. Sztuką interesował się zawsze. W latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku przerwał studia filozoficzne - postanowił zostać scenarzystą i zasiadł do pisania historii o obrazie, który przemówił i opowiedział swoje dzieje. Wyszukał jedną z zaginionych prac ekspresjonisty Ernsta Ludwiga Kirchnera i rozpoczął kwerendę po bibliotekach i archiwach w zachodniej i wschodniej części Berlina. Scenariusza w końcu nie napisał, ale wpadł na trop innych, rzekomo zaginionych obrazów i – połknął bakcyla.
Jest spokojny o swoją zawodową przyszłość. Z szacunków waszyngtońskiego House Banking Committee wynika, że w latach 1933 – 1945 hitlerowcy przywłaszczyli, zrabowali lub zarekwirowali 600 tys. dzieł sztuki, w tym z terenów III Rzeszy i Austrii - 200 tys., 100 tys. z Europy Zachodniej i 300 tys. z Europy Wschodniej. Liczbę egzemplarzy, które nie trafiły dotąd do rąk prawowitych właścicieli, oceniono na około 10 tysięcy.
Polska lista zaginionych zabytków obejmuje kilka tysięcy pozycji. Wśród nich są dzieła największych mistrzów - Rafaela, Rembrandta, Rubensa. Poszukiwaniem i odzyskiwaniem zrabowanych dzieł zajmuje się funkcjonujący od kilkunastu lat w ramach MSZ zespół ds. rewindykacji dóbr kultury, który ma na swoim koncie kilka spektakularnych sukcesów. Największym echem odbiło się odzyskanie „Pomarańczarki” Aleksandra Gierymskiego. Obraz przedstawiający sprzedającą pomarańcze Żydówkę został zrabowany przez Niemców podczas wojny. Odnalazł się w 2010 roku w jednym z niemieckich domów aukcyjnych. Wrócił do Polski po trwających kilka miesięcy negocjacjach wzbogacając kolekcję warszawskiego Muzeum Narodowego.