Zmarły 15 lat temu Allen Ginsberg musiał stać się legendą jeszcze za życia. Był wszak emblematyczną postacią Beat Generation, grupy literackiej z San Francisco, uchodzącej w latach 50. za wcielenie antymieszczańskiej rebelii artystycznej. Potem mianowano go ojcem duchowym hipisowskiej kontrkultury, a nawet jej akuszerem – współorganizował przecież i prowadził słynny mityng w Golden Gate Park w San Francisco w styczniu 1967 r., wydarzenie, które w potocznej opinii stanowiło pierwszą w historii autoprezentację ruchu hipisowskiego.
Jako orędownik niczym nieograniczonej wolności, a przy tym głośno przyznający się do swojej orientacji homoseksualista, uchodził za żywy symbol rewolucji obyczajowej. Funkcjonował niby to na obrzeżach oficjalności, choć w końcu przecież zaczęto honorować go całkiem oficjalnymi nagrodami i został poetą najzupełniej kanonicznym. W 1984 r., kiedy Ameryka pod rządami Ronalda Reagana zwracała się ku konserwatyzmowi, ukazał się obszerny, opatrzony przypisami i komentarzami odautorskimi tom „Collected Poems” 58-letniego wówczas Ginsberga.
Jerzy Jarniewicz w swojej znakomitej książce „Od pieśni do skowytu. Szkice o poetach amerykańskich” zwraca uwagę na ten paradoks: patron hipisów doczekał się literackiej kanonizacji w czasach zupełnie innych niż te, w których zyskiwał sławę rebelianta. Właśnie w latach 80. „ożyły sentymenty zawsze Ginsbergowi obce, a widoczne w triumfalnej ofensywie neokonserwatyzmu, w pojawieniu się purytańskiej moralnej większości, w coraz głośniej wypowiadanym przekonaniu o narodowym posłannictwie”.
Ginsberg rzeczywiście narażał się konserwatywnej Ameryce właściwie przez całe życie. W latach 40. związał się ze środowiskiem, które dało początek subkulturze bitników – artystów, wyrzutków, palących marihuanę fanów hot jazzu i bebopu, zwanych też hipstersami.