Plamisty kamuflaż doskonale wtapia się w środkowoeuropejski las. To jedne z ostatnich bawarskich ćwiczeń Pum na poligonie. Dziewięciu żołnierzy, którzy przed chwilą wysiedli ze strykera, trudno dostrzec z 20 m. Marsz w podmokłym terenie przebiega sprawnie i w zupełnej ciszy, mimo że żołnierze niosą zapasy amunicji do karabinów, uzbrojenie, a każdy ma na sobie ciężką kevlarową kamizelkę. Krótkie, urywane komunikaty przez radio dają sygnał do otwarcia ognia. Po trzykrotnej zmianie taśmy w karabinie maszynowym oddalone o trzysta metrów zielone sylwetki, wystające do połowy z ziemi, padają. Każda z nich to Iwan. Imię, nadane jeszcze w czasie zimnej wojny, znowu jest w użyciu.
Lornetka i karabin
Z oddali przez lornetkę sytuację obserwuje ppłk Steven Gventer. Niemal dwumetrowy Teksańczyk jest dowódcą Pum, czyli 2. Szwadronu 2. Regimentu Kawalerii. Ostatnie 25 lat przesłużył na różnych misjach, poza obszarem NATO. Urodził się w garnizonowym miasteczku w Niemczech, gdzie służył jego ojciec, a armia to w rodzinie tradycja od kilku pokoleń. Lada dzień rusza z żołnierzami do Polski – będą stacjonować w Orzyszu.
Jeszcze w Niemczech, kiedy Sowieci stali kilkadziesiąt kilometrów na wschód, w Czechosłowacji i NRD, ojciec Stevena mówił jego mamie, że na wypadek wojny ma brać syna i czym prędzej uciekać za Ren. Armia Czerwona, zgodnie z planem, doszłaby do rzeki w tydzień, tam zatrzymać ją miała nuklearna ściana ognia. Drugi rzut miałby być zatrzymany w Polsce, na linii Wisły. Teraz pułkownik i jego szwadron trafiają jeszcze dalej, na polskie Mazury. – Granice NATO się przesunęły w ciągu ćwierćwiecza, ale zadania amerykańskich żołnierzy w Europie nie uległy zmianie – mówi Gventer.