Przez nieco ponad rok rządów PiS zamknięto program dofinansowania in vitro, zablokowano dostęp do awaryjnej antykoncepcji, porodówki znów mogą zmienić się w koszmar, ofiary przemocy domowej straciły oparcie w organizacjach pozarządowych, edukacja seksualna została sprowadzona do absurdu, edukację równościową w ogóle wyrugowano ze szkół; niewykluczone, że w bliskiej przyszłości ta ideologiczna kontrreformacja dotknie też uniwersytety.
Sporządzamy tu remanent poczynań władzy – wystarczająco dotkliwych, by wyprowadzić tysiące Polek na ulice. Ale nie byłoby takiego gniewu, gdyby nie narastający ton pogardy i agresji wobec kobiet w debacie publicznej. Te wszystkie protekcjonalne i obleśne zachowania, jak np. ministra Jana Szyszki wobec dziennikarki, która usiłuje mu zadać poważne pytanie, a on proponuje jej całowanie rączek. Te hejterskie ataki na kobiety, gdy starają się włączyć w dyskusje na forach internetowych z racjonalnymi argumentami, a odsyłane są „do garów”.
– Pogarda dla płci żeńskiej związana z jej funkcjami biologicznymi i rolą kulturową osiąga w naszym kraju niewyobrażalne rozmiary – mówi Ewa Borguńska z Protestu Kobiet, obywatelskiej, niepartyjnej inicjatywy, która okrzepła po ubiegłorocznych marszach „czarnych parasolek”. – Politycy zachowują się w taki sposób, jakby kompletnie nie mieli świadomości, że wygłaszając pewne poglądy i decydując się na konkretne działania, a raczej ich brak, stają się po prostu barbarzyńcami. Janusz Korwin-Mikke, europoseł, idol sporej części męskiej modzieży, przekonywał w europarlamencie: „kobiety muszą zarabiać mniej niż mężczyźni. Ponieważ są słabsze, są mniejsze, są mniej inteligentne”.
Trwa zatem „przywracanie normalności”, któremu towarzyszą bałamutne uzasadnienia, że wszystko to w trosce o kobiety, dzieci, rodzinę, wartości.