W Polsce krzyżują się dziś dwa procesy polityczne, które ukształtują najbliższą epokę. Pierwszy to rysujący się podział na demokracje liberalne i nieliberalne w Europie, a drugi to walka o wpływy między Rosją a Unią Europejską. Oba łączy to, że Rosja wydaje się naturalnym patronem „demokracji suwerennych”. Ze względu na to, że w krajach postkomunistycznych mamy do czynienia z częściowym powrotem kultury politycznej sprzed 1989 r., odtworzyć się może w tym samym miejscu żelazna kurtyna.
Partie dążące do zniesienia demokracji liberalnej zwyciężyły już na Węgrzech, a teraz i w Polsce. Zagrażają jej też inni politycy antyliberalni: Fico na Słowacji, który podważał niezależność sądu i mediów, czy prezydent Zeman w Czechach, który bezprawnie odmawiał zaprzysiężenia wybranej przez parlament na premierkę Miroslavy Nemcovej. W Czechach doszło do „berlusconizacji” polityki zblatowanej z mediami, których znaczna część trafiła do Andreja Babisa, oligarchy mającego jednocześnie drugą co do wielkości w kraju partię ANO 2011. Obecnie jest wicepremierem i ministrem finansów, a jego mediom daleko do bezstronności.
W Rumunii władze uderzyły w media, uchwalając w senacie w 2008 r. absurdalny przepis o podawaniu informacji w równej proporcji – po 50 proc. pozytywnych i negatywnych. Ustawę tę uchylił Trybunał Konstytucyjny, który z kolei stał się ofiarą podobnych do polskich zabiegów, gdy rząd Victora Ponty odmówił opublikowania orzeczenia, którego nie życzył sobie premier (TK orzekł, że w Radzie Europejskiej ma brać udział prezydent, a nie premier).