W odróżnieniu od Ziobry obaj panowie raczej byliby w stanie zdać egzamin aplikancki. Wielu takich młodych dziś w polityce, a zwłaszcza w Sejmie, nie ma. I trzeba powiedzieć, że nie tylko partia, ale też Polska sporo w nich inwestowała na szybkich ścieżkach ich politycznej kariery. Na marne.
Nie w tym sensie, że wpadli na wstydliwych kombinacjach i zapewne zostaną wyrzuceni z partii. Naprawdę złe jest to, że zostali do tego stopnia zdemoralizowani, że to, co zrobili, robili nawet się specjalnie nie maskując, nie zacierając śladów, niemal ostentacyjnie. Czyli nie widzieli w tym nic specjalnie złego, a zwłaszcza nic groźnego, co by mogło złamać ich kariery. W gruncie rzeczy musieli być przekonani, że tak się po prostu robi. Albo że można tak robić. To dużo o nich mówi, ale też mówi sporo o ich otoczeniu. Bo nikt się z takim poczuciem nie rodzi. Przez te kilka lat, które spędzili w polskiej polityce, musieli tym poczuciem czy przekonaniem nasiąknąć.
Nie myślę tylko o kuriozalnym koncepcie, żeby w służbową podróż do Madrytu posłowie jechali swoimi samochodami (i to zdaje się trzema). Prawdę mówiąc, już w chwili gdy złożyli takie wnioski, urzędnik Kancelarii Sejmu powinien zawiadomić prokuraturę albo CBA o podejrzeniu popełnienia przestępstwa. Bo to jest prawie 3 tys. km, czyli dwa dni podróży w jedną stronę (według Google – 27 godzin czystej jazdy). Szwindel czuć tu na milę. Gdyby nie stał za tym jakiś szemrany interesik, kto by miał ochotę męczyć się prawie 30 godzin przy kółku zamiast luksusowo odbyć kilkugodzinną podróż w lotowskiej biznesklasie?
Dobre pytanie, prawda? I poważniejsze, niż się na oko wydaje. Bo w odróżnieniu od lotnisk wewnątrz Unii na granicach drogowych nie ma żadnych kontroli.