Dużo się nasłuchaliśmy w ostatnich dniach o tym, że złamanie stopy ma charakter stabilny, niezagrażający zdrowiu, że Justyna wie, co robi, decydując się na start. Ale jakoś trudno było czuć pewność i spokój, że ten bieg, chyba najważniejszy w jej karierze, ułoży się tak, jak wszyscy tego oczekiwali na długo przed igrzyskami. Justyna zdrowa na tym dystansie i na dodatek w stylu klasycznym była murowaną faworytką. Justyna obolała na ciele i duszy, po porażce w sobotnim biegu łączonym, stawała się znakiem zapytania. Niektórym wprawdzie udzielał się jej spokój, ale inni pogodzenie z losem brali za wywieszenie białej flagi. Gubiono się w domysłach, czy milczenie trenera Aleksandra Wierietielnego, zwykle otwartego dla dziennikarzy, nie jest oznaką pesymizmu.
Tymczasem Kowalczyk zrobiła z rywalkami mniej więcej to, co Kamil Stoch na średniej skoczni w niedzielę – odarła ze złudzeń, kto tu rządzi. Już w połowie dystansu można było zacząć świętowanie, bo wyglądało na to, że tylko jakieś nieszczęście może jej odebrać złoto. Ile trzeba mieć w sobie uporu, pasji oraz wiary w siebie, by na przekór wszystkim plagom z tego sezonu – pełnego wyrzeczeń, turbulencji, niezamierzonych zmian planów, a przede wszystkim kłopotów ze zdrowiem (zaczęło się przecież od dolegliwego bólu piszczeli) – w chwili największej próby okazać wielkość? W przypadku Kowalczyk na tej podziałce brakuje skali.
To dla Polski najbardziej złote zimowe igrzyska w historii, bo jeszcze nigdy nie mieliśmy na nich dwóch mistrzów. Ale za sprawą Kowalczyk na pewno zostaną w pamięci dłużej, nie inne. Kontuzja jest dla sportowca najgorszym złem, bo stawia wszystkie plany na głowie, wytrąca z dobrego rytmu, a w przypadku, gdy na przekór niej podejmuje się decyzję o tym, by nie składać broni, musi powodować gonitwę myśli. O ryzyko, o granice wytrzymałości własnego organizmu, o to, jak dawać z siebie wszystko wiedząc przecież, że balansuje się na granicy większego nieszczęścia, zwłaszcza w Soczi, gdzie trasy się topiły, a śnieg był zdradliwy. Często zwycięstwa kwituje się banalną formułką, że złoto przypadło temu, kto najbardziej na nie zasłużył. Akurat w przypadku Justyny Kowalczyk te słowa są bardzo na miejscu.