Panowało przeświadczenie, że przyczajenie się i dostosowanie narodu tak ciężko doświadczonego w historii pozwoli ludziom jeszcze jedno prześladowanie przetrwać, kosztem jakichś strat, ale ostatecznie nie zagłady. To były sposoby rozumowania, które później w czasie wojny bardzo dobrze poznałem, właściwie rozumiałem, a które na ogół nie są i nie były rozumiane przez moje społeczeństwo.
Bardzo uproszczono to zagadnienie. To jest ważne, bo stwarza pewien klimat dla naszej późniejszej działalności, daje też pewien obraz. Dwie rodziny, które moi bliscy chcieli urządzić poza gettem – w początkach, kiedy sobie może nawet nie zdawali sprawy z konsekwencji – nie chciały tego. Jedna utrzymywała, że przeżyją razem ze znajomymi, kuzynami i rodziną – chodzi o Medresów. Druga rodzina, antykwariusza [Wajnsztoka], twierdziła, że na razie mają mieszkanie przy ulicy Orlej, że jakoś tam wyżyją, że mają trochę zasobów pieniężnych – to byli ludzie zamożni – jeszcze ten rok czy dwa lata wojny przeżyją. Żydzi, tak samo jak Polacy, byli szalenie naiwni w czasie wojny, nie orientowali się zupełnie, ile wojna może potrwać. Warszawskie społeczeństwo żydowskie, z którym się stykałem, tak samo jak my uważało, że „do wiosny, może do jesieni, jeszcze kilka miesięcy”. Szczególnie na początku okupacji nikt z przeciętnych ludzi nie zdawał sobie sprawy, że to potrwa cztery czy pięć lat, i uważano, że jakoś przetrwa się te kilka miesięcy. Jeśli ktoś nie był głodny i miał środki na przeżycie, nie przejmował się zagrożeniem. Tak to z początku u nas traktowano. Możemy to różnie oceniać post factum, ale takie były typowe sposoby rozumowania.
Co więcej? Ten antykwariusz z placu Bankowego, Wajnsztok, zatelefonował do mojego ojca, który wtedy był kierownikiem budynków Banku Polskiego, a przedtem urzędnikiem Banku Polskiego.