Wygląda na to, że po 20 latach burzy i naporu, prób i błędów, odlotów i eksperymentów dorobiliśmy się w miarę stabilnego systemu partyjnego. Po wielu próbach i jednej bolesnej przygodzie z rządem koalicji PiS-LPR-Samoobrona Polacy postanowili już więcej nie eksperymentować. I to postanowili tak wyjątkowo zgodnie. Efekt nowości przestał się sprawdzać w wyborach, a rolę decydującą zaczęła grać ustalona marka, tradycja, przywiązanie. Nowym partyjnym ofertom nie udało się przebić ani na prawicy (Libertas, PrawicaRP), ani na lewicy (Porozumienie dla Przyszłości, Polska Partia Pracy). Stało się tak chociaż nowe inicjatywy dysponowały często sporymi pieniędzmi i mocnymi nazwiskami takimi jak Dariusz Rosati, Marek Jurek czy Artur Zawisza. Nie dlatego, że były to oferty nieciekawe dla jakiejś ważnej części polskiego elektoratu, ale z tego zapewne powodu, że wyborcy wolą wróbla w garści od kanarka na dachu.
Jeśli tak jest rzeczywiście, znaczy to, że ci którzy chcą coś zrobić w polityce nie powinni w przyszłości marnować energii na zakładanie nowych ugrupowań, a my powinniśmy przestać liczyć na to, że zbawi nas jakaś cudowna nowa partia, która wjedzie do Sejmu na białej kobyle. W dającej się przewidzieć przyszłości polska scena polityczna będzie podzielona według bardzo tradycyjnych linii czyli na konserwatystów (PiS), liberałów (PO) i lewicę (SLD). Te trzy partie będzie uzupełniał PSL, który przetrwał szturm Samoobrony i jako jedyny ma zdolność do zawierania koalicji z wszystkimi pozostałymi. Wniosek stąd jest taki, że jeśli chcemy mieć sensowną politykę, trzeba zacząć intensywnie pracować nad trzema istniejącymi dużymi partiami, by stały się one zdolne do efektywnego rządzenia nowoczesnym krajem. To zaś oznacza, że trzeba iść dalej tropem wyznaczonym przez czekającą w kolejce do Trybunału Konstytucyjnego ustawę o finansowaniu partii. Skoro lepszych partii nie będziemy mieli, musimy się postarać, żeby lepsze stały się te, które mamy.