Ta wojna wybuchła z aferą Rywina, a zgasła po ostatnich wyborach. Najzagorzalsi rycerze tego jeszcze zza spuszczonych przyłbic nie widzą, jeszcze rzucają przetarte rękawice, wciąż zakuwają się w pokrzywione zbroje i krzyżują poszczerbione rapiery, ale mało kogo to tego lata obchodzi.
Doktorzy Cenckiewicz i Gontarczyk planowali chyba właśnie teraz rozegrać ostatnią wielką bitwę, waląc z kolubryny w monument Lecha Wałęsy, ale czas przyszedł taki, że nawet kolubryna ziewa, gdy jej pakują lustracyjne kule. Duch dziejów opuścił IPN, CBA, Wildsteina i Kaczyńskiego, by przenieść się na piłkarskie boiska, a zaraz na pekińskie stadiony, na plaże, do ogródków i pubów, na sceny bezliku festiwali i do wszelkich możliwych kurortów tego świata. Sorry Winnetou. Coś się chyba w polskich głowach skończyło i chyba zaczęło się coś zupełnie nowego.
Po wojnie – wiadomo – ludziom należy się trochę radości. W tym sensie pół roku temu Donald Tusk nieźle trafił ze swoją powyborczą mową. Z miłością wprawdzie odrobinę przesadził, ale zamiast niej Polacy doznali erupcji radości. Zwłaszcza że dla zdecydowanej większości społeczeństwa ta wojna była może nieprzyjemna, ale niespecjalnie kosztowna. A ta przeszła obok. Wojna Pięcioletnia potraktowała polską gospodarkę tak, jak Druga Wojna potraktowała Kraków. Z częścią ludzi obeszła się okrutnie, ale materialną substancję zostawiła w stanie praktycznie nienaruszonym. Czegoś może nie zbudowano z powodu tej wojny, ale nic ważnego nie zostało zburzone. Żaden stary trend przez tę wojnę się też nie załamał i żaden nowy nie powstał. Ale to nie znaczy, że nic się nie zmieniło. Przeciwnie. Niezauważenie dokonała się zasadnicza jakościowa zmiana.
Aż trudno uwierzyć, że kiedy w mediach elity toczyły pozornie śmiertelne zmagania, w Polsce wszystko szło ku lepszemu.