Herman Cain, trzeba mu to przyznać, nie ukrywa swoich braków. „Jeśli mnie pan zapyta, kto jest prezydentem Uzbeki-beki-beki-beki-stanu-stanu, to powiem szczerze: nie wiem. A pan wie?” – powiedział w wywiadzie telewizyjnym. Cain, były prezes koncernu Godfather’s Pizza, ubiega się o nominację prezydencką w Partii Republikańskiej. W kolejnej telewizyjnej rozmowie oświadczył, że Chiny „mogą niedługo zbudować broń nuklearną” – chociaż posiadają ją od ponad 40 lat. Przy jeszcze innej okazji okazało się, że nie bardzo się orientuje, gdzie leży Libia, kim są neokonserwatyści i myli konstytucję USA z Deklaracją Niepodległości. Wszystko to jednak zupełnie nie przeszkadza jego sympatykom – według sondaży, w wyścigu do nominacji prezydenckiej idzie łeb w łeb z uchodzącym za faworyta Mittem Romneyem i Newtem Gingrichem. Kiedy media wytykają mu potknięcia, jego fani uważają, że to nagonka zarozumiałych, liberalnych elit na czarnego konserwatystę.
Amerykanin=ignorant
Cain to przypadek skrajny, ale wcale nieodosobniony. Inny republikański pretendent do najwyższego urzędu, gubernator Teksasu Rick Perry, w którym GOP jeszcze niedawno widziała swego męża opatrznościowego, chwalił się na spotkaniach ze studentami, że na uniwersytecie dostawał przeważnie oceny „D” (trója z minusem). Michele Bachmann, faworytkę Tea Party, której gwiazda ostatnio trochę przygasa, kilkakrotnie przyłapano na nieznajomości historii Ameryki. Sarah Palin, kandydatka na wiceprezydenta w 2008 r., nie potrafiła powiedzieć, co oznacza „doktryna Busha”. Potknięcia tego rodzaju zdarzały się nawet prezydentom. W czasie debaty telewizyjnej z Jimmym Carterem w 1976 r. prezydent Gerald Ford powiedział, że „Polska nie jest pod sowiecką dominacją”, czym pogrzebał szanse na swoją reelekcję. W kampanii w 2000 r. George W. Bush zaniemówił, gdy go zapytano, kto jest przywódcą Pakistanu, kluczowego sojusznika USA w południowej Azji.
Bush, podobnie jak Perry, jest produktem kowbojskiej subkultury Teksasu. Skończył Yale, co prawda z ocenami „Gentleman’s C” (zadowalającymi, ale niewysokimi), i słynął z tego, że zanim wprowadził się do Białego Domu, nie czytał żadnych książek, tylko gazety, a dokładniej ich rubryki sportowe. Gafy historyczno-geograficzne popełniają jednak czasem także politycy bardziej wyrafinowani, erudycyjni i światowi, którzy najlepsze uczelnie skończyli z wyróżnieniem. Wielu członków Kongresu mówi o Czechosłowacji jako kraju wciąż istniejącym. Nawet Barack Obama przypisał kiedyś wynalazek samochodu Amerykanom.
Komentując popisy republikańskich prominentów, wzięta felietonistka dziennika „New York Times” Maureen Dowd załamuje ręce nad ich ignorancją i narzeka, że upowszechniają kult umysłowej ciasnoty. „Zagrożeniem demokracji, z którym trzeba się pogodzić, są nic niewiedzący wyborcy, ale nie powinni jej zagrażać nic niewiedzący kandydaci” – pisze. Antyintelektualizm ma jednak w Ameryce długą tradycję. Od początku jej istnienia zdobywanie wiedzy – abstrakcyjnej i niepraktycznej – nie cieszyło się estymą. Prestiż jajogłowego intelektualisty profesora uniwersytetu nie mógł się równać z prestiżem człowieka czynu, najlepiej przedsiębiorcy.
Zmieniło się to w czasach zimnej wojny, kiedy rządzący docenili rolę nauki w gospodarce i wyścigu zbrojeń, zwłaszcza atomowych. W drugiej połowie XX w. amerykańskie uniwersytety, doinwestowane i zasilone najwybitniejszymi emigrantami z Europy, zaczęły masowo produkować laureatów Nagród Nobla. Nauki ścisłe i społeczne stały się domeną Amerykanów.
Kłopot z mapą
Z badań wynika, że 63 proc. Amerykanów w wieku 18–24 lat nie potrafi znaleźć na mapie Iraku, 88 proc. Afganistanu, a 70 proc. Korei Północnej, chociaż o krajach tych od dawna głośno jest w mediach. Mimo obfitości newsów z Bliskiego Wschodu trzy czwarte nie wie, gdzie leży Izrael ani Iran, a 63 proc. nie ma pojęcia, gdzie jest Arabia Saudyjska. Z nieznajomością mapy idzie w parze niewiedza na temat obcych krajów – 75 proc. nie orientuje się na przykład, że przeważająca większość ludności Indonezji to muzułmanie, a połowa sądzi, że w Indiach dominuje islam. Tylko 22 proc. młodych Amerykanów posiada paszport, więc może nie interesują się po prostu zagranicą? Okazuje się jednak, że nie znają nawet dobrze własnego kraju. Połowa nie potrafi znaleźć na mapie stanów: Nowy Jork, Missisipi i Luizjana.
Równie skromnie przedstawia się w USA znajomość historii. Przeprowadzone w 1999 r. badania studentów 55 elitarnych uniwersytetów wykazały, że 40 proc. nie wiedziało, kiedy toczyła się wojna secesyjna (1861–65), a 56 proc. nie orientowało się, kiedy prezydentem był Abraham Lincoln. Po 12 latach nic w tym zakresie się nie poprawiło. Na początku tego roku tygodnik „Newsweek” zadał tysiącu wybranych losowo Amerykanów kilka pytań, na które zwyczajowo muszą odpowiedzieć imigranci starający się o amerykańskie obywatelstwo. Blisko trzy czwarte z nich nie potrafiło opowiedzieć, dlaczego trwała zimna wojna, a 44 proc. nie umiało zdefiniować Karty Praw, która jest nieodłączną częścią konstytucji kraju.
Niewiedza historyczna nie powinna dziwić w kraju, gdzie jeden z największych narodowych autorytetów Henry Ford powiedział, że „historia to banialuki”. Ale Amerykanie nie lepiej orientują się we współczesnym świecie. 29 proc. studentów nie wie, jak nazywa się obecny wiceprezydent. Przeważająca większość młodych ludzi jest przekonana, że USA przeznaczają 27 proc. budżetu na pomoc zagraniczną, podczas gdy w rzeczywistości idzie na ten cel niecały 1 proc. Ostatnio Pew Research Center przeprowadził test na „News IQ”, czyli znajomość bieżących wydarzeń i problemów, o których głośno w mediach. Ponieważ młodzież czerpie wiedzę z telewizji i coraz bardziej nasyconego obrazkami Internetu, część pytań zadano z dodaniem map, fotografii i rysunków. Okazało się, że tylko 42 proc. Amerykanów umie wybrać, spośród czterech podanych, właściwy symbol islamu (półksiężyc z gwiazdą), 43 proc. wie, że republikanie posiadają większość w Kongresie, 47 proc. orientuje się, że prezes Sądu Najwyższego John Roberts jest konserwatystą, i jedynie połowa zna liczbę poległych w wojnie w Afganistanie. Ankietowani lepiej wypadli w testach wizualnych, w większości prawidłowo rozpoznając zdjęcia takich postaci jak Hillary Clinton i Muammar Kadafi.
Dla idiotów w tydzień
Europejczycy wiedzą o świecie więcej niż Amerykanie. Sondaż „European Journal of Communications” z 2009 r. wykazał, że chociaż wojna w Afganistanie trwa 10 lat, tylko 58 proc. mieszkańców USA orientuje się, kim są talibowie. W Wielkiej Brytanii, Finlandii i Danii potrafiło ich zidentyfikować znacznie więcej respondentów (odpowiednio: 75, 76 i 68 proc.). Przy okazji takich porównań daje się czasem słyszeć: dlaczego niby jankesi mają świetnie znać fakty dotyczące krajów małych, kilkakrotnie mniejszych od amerykańskiego kolosa? Ilu ludzi w Polsce zna nazwisko prezydenta Gabonu czy nawet Bułgarii albo orientuje się w historii Ekwadoru? Ameryka jednak – odpowiadają amerykańscy publicyści, narzekający na brak ciekawości świata u swych rodaków – to wciąż supermocarstwo pełniące, chcąc nie chcąc, rolę światowego przywódcy. W XXI w., w epoce globalnej gospodarki, Amerykanie nie mogą sobie pozwolić na ograniczenie się do spraw własnego podwórka.
Zastanawiając się nad przyczynami ich historyczno-geograficznej ignorancji, komentatorzy wskazują na wady amerykańskiej oświaty. W szkołach średnich nie ma zwykle (programy różnią się między sobą, gdyż opracowują je społeczności lokalne) geografii jako osobnego przedmiotu; uczy się jej na lekcjach Social Studies. Programy historii powszechnej są na ogół ubogie. Porównawcze badania międzynarodowe wskazują, że amerykańscy uczniowie pozostają w tyle w dziedzinie wiedzy akademickiej, także w zakresie matematyki i nauk ścisłych, za swymi rówieśnikami z niektórych krajów rozwiniętych, zwłaszcza z północnej Europy i wschodniej Azji. Poziom amerykańskich szkół publicznych jest bardzo nierówny; zaniżają go szkoły w biednych dzielnicach, zamieszkanych przez Afroamerykanów i Latynosów. Ale mankamenty szkolnictwa nie wyjaśniają wszystkiego, a może nawet bardzo niewiele.
Niewielkie wymagania stawiane uczniom – dzieci polskich imigrantów, nowo przyjęte do szkół w USA, zwykle wiedzą więcej niż ich amerykańscy rówieśnicy – wynikają z innej filozofii pedagogiczno-oświatowej niż w Europie, a zwłaszcza w Azji. Tam premiuje się dyscyplinę, wkuwanie reguł i definicji, encyklopedyczne gromadzenie faktów. W Ameryce od małego kładzie się nacisk na trening samodzielnego i twórczego myślenia, kształcenie umiejętności rozwiązywania problemów oraz kwestionowanie autorytetów. Co – jak widać z porównania osiągnięć naukowych Amerykanów i wykształconych na rodzimych uczelniach Azjatów – przynosi lepsze rezultaty.
Poza tym, chociaż szkoły w USA nie są doskonałe, stanowią tylko część systemu nauczania, opierającego się także na ogromnie rozbudowanej edukacji permanentnej. Składają się na nią działające we wszystkich społecznościach lokalnych community colleges, uczelnie kształcenia zawodowego dla dorosłych, kursy internetowe, plus tysiące poradników z serii „To i tamto dla idiotów” albo „Nauka tego i tego w tydzień”.
Cena niewiedzy
Za ignorancję Amerykanów winić należy nie tylko szkołę, ale i specyficzne cechy amerykańskiej kultury. W ojczyźnie nowoczesnej demokracji wiedza ma mieć sens praktyczny, służyć przygotowaniu do zawodu, a nie duchowemu wzbogacaniu człowieka i podobnym fanaberiom. Z czasem doszła do tego wielkomocarstwowa megalomania, skłaniająca do traktowania reszty świata z rosnącą nonszalancją.
Mądrzy przedstawiciele elit przestrzegają, że USA może jeszcze słono za to zapłacić. Tak jak 11 września 2001 r., kiedy nieznajomość arabskiego wśród agentów specsłużb ułatwiła sukces terrorystom, czy później, kiedy brak głębszego zrozumienia Bliskiego Wschodu przyczynił się do spartaczenia okupacji Iraku. W epoce globalizacji – upomina swą przybraną ojczyznę Fareed Zakaria – Ameryka sama powinna się bardziej zglobalizować.
Autor jest korespondentem PAP w Waszyngtonie.