Świat

Czech je za trzech

W Czechach rośnie kolejne pokolenie grubasów

Na nadwagę cierpi 58 proc. Czeszek i 73 proc. Czechów. Na nadwagę cierpi 58 proc. Czeszek i 73 proc. Czechów. Nico Stengert / East News
Mimo alarmującej statystyki, ostrych apeli lekarzy i narzekań turystów, Czesi stoją murem za swoimi knedlikami. Narodowej dumy kulinarnej nic nie ruszy.
Główny winowajca otyłości Czechów.Andrzej Zygmuntowicz/Reporter/East News Główny winowajca otyłości Czechów.
W kwestii jedzenia i picia Czesi zawsze stawiali okupantom zaciekły opór.Eret Petr/PAP W kwestii jedzenia i picia Czesi zawsze stawiali okupantom zaciekły opór.

Czeska gospoda jakich tysiące. Przy stoliku zasłanym popalonym obrusem z lokalnego browaru siedzi młoda babcia z dwoma wnuczkami; starsza ma może 10 lat i rozpiera ją energia, młodsza, sześciolatka, wygląda jak pączek w maśle. Zamawiają po misce rosołu, a potem narodową specjalność, knedlo-veprzo-zelo, jedno z pięciu najpopularniejszych dań obiadowych. Kelner wnosi wielkie dymiące talerze, na których rozpościera się osiem plastrów buły zwanej knedlikiem, kawały wędzonego prosiaka i łyżka smażonej na smalcu kapusty. Po 10 minutach talerze są czyste, a dzieci domagają się naleśników na deser. Tak rośnie kolejne pokolenie grubasów.

Europejskie Stowarzyszenie Studiów nad Otyłością (EASO) stwierdziło, że 73 proc. czeskich panów i 58 proc. pań cierpi na nadwagę bądź otyłość, co stawia ich odpowiednio na drugim i czwartym miejscu w niechlubnych rankingach tłuściochów. Brytyjski magazyn „The Author” daje piwoszom znad Wełtawy nawet pierwszą pozycję, a młode dziewczyny na ulicach naprawdę rzadko już pojawiają się w rozmiarze mniejszym niż 40. Co czwarty uczeń podstawówki jest otyły, a osiem knedlików to dla niego gratka. Co na to wszystko Czesi? „Nasza kuchnia jest kaloryczna i niezdrowa, ale za to wyśmienita!”.

Inaczej niż w Ameryce, w Czechach głównym winnym nie jest wujek McDonald’s, ale właśnie rodzima tradycja: dobry obiad to kawał tłustego mięsa w sosie z knedlikiem, a dobry deser musi tonąć w cukrze i maśle. Specjały typu smażony ser w panierce z frytkami czy schabowy z sałatką ziemniaczaną w majonezie znoszą plaster ogórka jako jedyną dozwoloną formę zielonej ekstrawagancji. No i trzeba zawsze zacząć od pożywnej zupy, a całość popić piwem albo dwoma. A pod wieczór, gdy wraca się do gospody, by odpocząć nad kuflem od trudów pracy, prawdziwy Czech zamawia zawsze tatara albo smażone krążki cebuli.

Czesi zrobili nawet własną wersję filmu „Supersize me”, po którym zdruzgotany McDonald’s wycofał z oferty menu XXL. Tyle że czeski „Superspek me” (zrób ze mnie supertłuściocha) prowadzi do zupełnie innej konkluzji. Luboš Bokštefl przez miesiąc jadał śniadania w bufetach, obiady w gospodach, a kolacje w restauracjach i schudł rzekomo sześć kilo, nie uprawiając przy tym żadnego sportu. Jak dla Czechów udowodnił czarno na białym, że czeska kuchnia jest pyszna, zdrowa i odchudzająca. Naród bez zmrużenia oka przyklasnął.

Gastronomia ma tu specjalną rację bytu, gdyż kodeks pracy nakłada na Czecha obowiązek zjedzenia obiadu koło południa. W efekcie setki sklepów, urzędów i przychodni między 11.30 a 13.00 ma spuszczone żaluzje, a każda knajpa ma w ofercie hotovky (gotowe). Szczęśliwy klient może wybrać między dwiema tłustymi zupami i pięcioma rodzajami mięsa z sosem. Są to potrawy bezdusznie powtarzalne, niepodatne na modę z Włoch czy Francji i ewidentnie niezdrowe, za to podane w pięć minut. Bilans? Czeski interesant nie znajdzie urzędniczki zjadającej twarożek wiejski na jego wniosku paszportowym, ale jego ciężar właściwy już w okolicach dwudziestki osiąga zwykle granice racjonalności.

Zupa z koncentratu

Górska knajpa w Górach Izerskich. Przy długim stole grupka zaprzyjaźnionej młodzieży czeka pół godziny, zanim kelnerka, flirtująca z miejscowym pijaczkiem, raczy podejść. Zaczyna się zamawianie, w menu jest sześć zup, więc po kolei padają hasła: grochowa, cebulowa, flaczki… – Nie ma, nie ma, nie ma… – mówi kelnerka w obcisłym różowym topie i z gumą balonową w ustach. Goście spoglądają po sobie i zaczynają zamawiać dania główne. I déjà vu. Karkówki nie ma, wieprzowych kotletów nie ma, wieprzowiny w sosie śmietanowym też nie ma, bo prosiaka nie ma wcale.

Jest kurczak. – To ja poproszę z brzoskwinią – mówi nieśmiało jedna z dziewcząt. – Nie ma – informuje coraz bardziej zniecierpliwiona obsługa. Jest tylko z serem pleśniowym, ale zamiast pleśniowego jest Edam. Cała ósemka zamawia więc potulnie to, co jest, i tylko ktoś pod nosem żartuje: – A czy jest toaleta? To obrazek powtarzający się w każdym regionie republiki. Obrażona, nonszalancka obsługa, dekadencki wystrój wnętrz i święta prawda, że nie ma gastronomii bez piwa, a piwa nie ma bez papierosa – oto mitologia czeskiej jadłodajni. Każdy się trochę burzy, gdy musi czekać godzinę na posiłek, a kelnerka go na dodatek zwymyśla, no ale przecież on jest tu tylko gościem.

 

 

Według niedawnego sondażu firmy Edenred, Czesi przy wyborze obiadu na pierwszym miejscu stawiają dużą porcję za przyjemną cenę – rozmaitość oferty i sprawna obsługa mało ich interesują. A zjeść można trzydaniowy obiad z napojem już za 60 koron (mniej niż 10 zł), nawet jeśli ziemniaczane purée będzie z proszku, a zupa z koncentratu. Lokalne tygodniki próbują zmobilizować klienta, by wymagał jakości i bojkotował niegrzeczność. Problem w tym, że klient chce głównie usiąść na piwko z kolegą, a przekomarzanie się z obsługą traktuje jako formę folkloru. – To trochę jak w małżeństwie – mówi 50-letni Josef. – Lepiej znieść fochy i plamę na obrusie, niż zostać bez obiadu pod gołym niebem.

W tym całym tłustym sosie rodzi się dość zasadnicze pytanie o regionalną tożsamość w starciu z globalizacją: czy lokalna tradycja powinna ulec powszechnemu rozsądkowi? Bo Czesi – jak ludzie na całym świecie – z racji postępu coraz mniej się ruszają i mogą w końcu utonąć w beczce piwa, które sobie warzą. Już dziś, ten mały, wesoły kraj w samym sercu Europy ma najwyższy na świecie odsetek zachorowań na raka jelita grubego i nerek. Ciężką pracę w polu czy fabryce, która uzasadniała jedzenie na obiad świńskiego kolana (wciąż bardzo popularny rarytas), zastąpiło dojeżdżanie Skodą Yeti do biura, a mimo to specjały typu ser marynowany w oleju nadal pozostają główną atrakcją wieczorów towarzyskich.

Czesi nie chcą sushi

Z drugiej strony, jest przecież coś bezsprzecznie budującego w opieraniu się globalnemu szaleństwu na light, sushi i dietetyczne parówki z soi, w przedkładaniu regionalnych specjałów nad pizzę. Swój rubaszny humor, dystans do rzeczywistości i codzienną pogodę ducha Czesi niewątpliwie zawdzięczają atmosferze piwnej gospody, gdzie nikt się nie spieszy, nikt nie liczy kalorii, nikt nie sili się na snobizm kanapki z kawiorem. Tak patriotycznych żołądkowo nacji nie zostało przecież wiele, jeśli nie liczyć należących do najszczuplejszych w Europie Francuzów czy Włochów, którzy na promocję zasługują ze zdrowotnego rozsądku.

Może więc taki patriotyczny hedonizm nie jest najgorszym sposobem na życie, nawet jeśli trzeba walczyć z epidemią cholesterolu? Może kultury tego świata osadzone są mocniej w talerzach, niż byśmy się tego spodziewali? Zatrzymując się na obiad w czeskiej gospodzie i zapijając knedlika piwem, trudno martwić się niszczącym wpływem globalizacji. Tutaj je się wciąż obiady z duchami pradziadów, nawet jeśli zeszli oni przedwcześnie wskutek otyłości.

I można mieć wrażenie, że w dobie komercji i dominacji wolnego rynku, gdy społeczeństwa Zachodu podbija się fastfoodową franszyzą, a nie czołgami, Czesi tym razem stawiają okupantom naprawdę zaciekły opór.

Polityka 17.2011 (2804) z dnia 23.04.2011; Coś z życia; s. 120
Oryginalny tytuł tekstu: "Czech je za trzech"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Świat

Dlaczego Kamala Harris przegrała i czego Demokraci nie rozumieją. Pięć punktów

Bez przesady można stwierdzić, że kluczowy moment tej kampanii wydarzył się dwa lata temu, kiedy Joe Biden zdecydował się zawalczyć o reelekcję. Czy Kamala Harris w ogóle miała szansę wygrać z Donaldem Trumpem?

Mateusz Mazzini
07.11.2024
Reklama