Wiadomo już, kto przegrał tę wojnę. Mniej jasne, kto ją wygrał. Oficjalnie nad islamistami zwyciężył świecki rząd tymczasowy, uznany przez Zachód. Naprawdę jednak somalijski rząd był tylko narzędziem. Powstał po wielu latach mozolnych negocjacji prowadzonych w sąsiedniej Kenii przez klanowe delegacje oraz emigracyjnych polityków. Długo nie miał żadnej władzy w Somalii. Ministrowie tak bali się opuścić Nairobi, że Kenijczycy musieli ich brutalnie wyprosić. Potem przez wiele miesięcy ich władza ograniczała się do prowincjonalnego miasteczka Baidoa w pobliżu etiopskiej granicy, skąd płynęła pomoc wojskowa i finansowa. Kiedy niemrawy i bezsilny rząd nie robił nic, resztą Somalii, ze stolicą Mogadiszu, władali watażkowie, czyli gangsterzy utrzymujący swoje prywatne armie kosztem Somalijczyków (dwie duże prowincje przekształciły się nawet w niezależne, nieuznane przez świat państewka – Puntland i Somaliland – i pozostawały na uboczu wojny). To ekscesy watażków, dowolnie nakładane „podatki”, rabunki i gwałty – budowały popularność islamistów.
Islamiści obiecywali porządek oparty na prawie koranicznym. Dotrzymali słowa: latem 2006 r. wyrzucili gangsterów z Mogadiszu, zakazali noszenia broni i karali śmiercią za rabunki. Zakazali też oglądania zachodnich filmów, słuchania zachodniej muzyki oraz żucia khat – bardzo popularnej w regionie rośliny, która działa jak lekki narkotyk. Wprowadzili publiczne chłosty i egzekucje. Złodziejom obcinali ręce. Nikt nie robi w Somalii badań opinii publicznej, ale obserwatorzy zgodnie przyznawali, że nowy porządek miał poparcie. Po 15 latach bezprawia ludzie byli spragnieni bezpieczeństwa – a w stuprocentowo muzułmańskim, bardzo biednym kraju surowy i brutalny porządek koraniczny wielu wydawał się oczywisty.
Amerykanie przyglądali się sukcesom islamistów z niepokojem. Od czasu nieudanej interwencji wojskowej w Somalii za prezydentury Billa Clintona (opowiada o tym film „Helikopter w ogniu”) Zachód zostawił kraj samemu sobie. Zachodni dyplomaci płacili, niechętnie, hotelowe rachunki za somalijskich polityków latami negocjujących w Nairobi. Kilka odważnych organizacji pozarządowych – m.in. Lekarze bez granic – miało swoje placówki w podzielonym przez watażków na rewiry Mogadiszu.
Kiedy islamiści zaczęli rozbijać kolejne bandy, należało się wreszcie Somalią zająć. Lata bezczynności i zaniedbań sprawiły, że trzeba było dokonać trudnego wyboru: pomiędzy świeckimi bandytami i religijnymi fanatykami. Przez kilka miesięcy agenci CIA wozili watażkom walizki z setkami tysięcy dolarów. Większość przystąpiła do powołanego specjalnie do walki z islamistami tzw. przymierza, które powołano dla odbudowy pokoju i walki z terroryzmem. Na powstrzymanie islamistów było już jednak za późno.
Wtedy w Waszyngtonie przypomniano sobie o somalijskim rządzie, zakotwiczonym w prowincjonalnym miasteczku Baidoa. Chrześcijańska Etiopia – główny sprzymierzeniec Amerykanów w regionie – miała dostarczyć armii, której rządowi brakowało. Etiopczycy załatwiali przy okazji własne interesy: w przeszłości parokrotnie walczyli z Somalią o swoją prowincję Ogaden, zamieszkaną przez spokrewnione z somalijczykami szczepy. Amerykanie bali się Al-Kaidy, Etiopczycy – islamskich radykałów u siebie w domu.
Nie jest jasne, czy islamiści rzeczywiście mieli związki z Al-Kaidą. Oskarżano o nie kilku twardogłowych przywódców, ale bez jednoznacznych dowodów. Po wojnie Etiopczycy przyznali, że w wojskach islamistów nie było mudżahedinów z krajów arabskich. W czasie wojny z terroryzmem nikt nie zagłębiał się w niuanse: islamiści musieli odejść z Mogadiszu.
Dwutygodniowa wojna kosztowała życie 500 etiopskich żołnierzy. Zabitych Somalijczyków nikt nie liczył. Tysiące uchodźców wylało się przez kenijską granicę – dołączając do ponad 150 tys. rodaków od lat wegetujących w obozach dla uchodźców w Kenii. Do kilku wyzwolonych miast powrócili w ślad za Etiopczykami dawni watażkowie ze swoimi bandami. Na bazary wróciły stragany z khat. W Mogadiszu natychmiast zaczęła się strzelanina i rabunki (sklepy z telefonami komórkowymi były ulubionym celem rabusiów). Islamiści zapowiadają walkę partyzancką. Czy tak wygląda sukces?
Somalia to najnowszy przykład skutków chwiejnej i egoistycznej polityki Zachodu wobec afrykańskich kryzysów. Niezależnie od tego, czy w grę wchodzi wojna, powódź, czy epidemia, scenariusz jest zawsze podobny. Zachodni politycy najpierw ignorują problem tak długo, jak to tylko możliwe. Potem próbują załatwić go cudzymi rękami, a życie i zdrowie Afrykanów pozostaje przy tym zwykle daleko na liście priorytetów. Gospodarcze i strategiczne interesy Ameryki i Europy mają zawsze pierwszeństwo. Taki scenariusz powtarzał się wielokrotnie w latach 90. – wobec epidemii AIDS (zachodnie rządy przez wiele lat broniły interesów koncernów farmaceutycznych sprzedających lekarstwa po nieosiągalnych dla Afrykanów cenach) czy wobec domowych wojen – od Rwandy po Darfur.
Jeżeli uznać Somalię za najnowszy przykład skutków takiej polityki, to Darfur jest przypadkiem najbardziej bolesnym. Już blisko trzy lata arabski rząd Sudanu – za pomocą milicji Dżandżawidów, pospolitego ruszenia miejscowych Arabów – wyrzyna czarne plemiona zamieszkujące tę ogromną prowincję (o obszarze porównywalnym z Francją). Bojówkarze otaczają wioski, mordują mężczyzn i gwałcą kobiety. Ciała wrzucają do studni, żeby ją zatruć, i niszczą zapasy żywności. Wojna rozlała się już na sąsiedni Czad – inne ogromne i niestabilne afrykańskie państwo – oraz Republikę Środkowoafrykańską.
Zachodni dyplomaci przez długie miesiące dyskutowali, czy to, co dzieje się w Sudanie, można nazwać ludobójstwem. Kiedy latem 2004 r. tego słowa użył po raz pierwszy Colin Powell, wówczas szef dyplomacji Stanów Zjednoczonych, blisko 60 tys. ludzi już nie żyło, a ponad milion straciło swoje domy i przebywało w prowizorycznych obozach dla uchodźców, w których panuje głód. Śmiertelność jest tam bardzo wysoka. Do dziś zginęło już 300 tys. osób.
Na początku 2007 r. w Darfurze wylądowało pierwszych kilkunastu obserwatorów ONZ, których zadaniem jest przygotowanie misji wojsk międzynarodowych (doszło do niej po wielu miesiącach negocjacji, w tym czasie trwały rzezie w Darfurze). ONZ ma zastąpić słabo wyposażone i nieliczne (tylko 7 tys. żołnierzy!) siły Unii Afrykańskiej, które nie miały szans utrzymać porządku w tej ogromnej prowincji. Prezydent Sudanu Al-Bashir grał na zwłokę: co chwila stawiał nowe warunki, protestował przeciwko naruszaniu suwerenności jego kraju. Chętnych do interwencji wojskowej z prawdziwego zdarzenia nie ma, a do politycznego zakończenia konfliktu nie kwapi się ani rząd w Chartumie, ani rebelianci z Darfuru – sami podzieleni i skłóceni. Prowadzone w tym roku w Nigerii negocjacje skończyły się – po blisko dziesięciu rundach rozmów – podpisaniem umowy pokojowej, która niemal natychmiast została złamana.
Paradoksalnie zakończenie wojny w Darfurze okazuje się tak trudne właśnie dlatego, że 2006 r. był bardzo dobry dla Afryki – w tym dla rządu w Chartumie. Mimo wojny w Darfurze i chwiejnego pokoju na południu kraju gospodarka Sudanu rosła w tempie przekraczającym 10 proc. rocznie. Nowe hotele ze szkła i betonu rosną jak na drożdżach, a ich klienci to chińscy i malajscy biznesmeni. Za miliardy petrodolarów powstanie Al Sunut, dzielnica wieżowców na cyplu pomiędzy Białym i Błękitnym Nilem w Chartumie. Zbudowana przez Chińczyków nowa rafineria pod stolicą to chluba sudańskiego rządu. Na bazarach w stolicy supernowoczesne plazmowe telewizory sprzedają się jak świeże bułeczki. Nowe złoża ropy naftowej i gazu, które Sudan eksportuje przede wszystkim do Chin, pozwalają prezydentowi Al-Bashirowi kupować broń dla Dżandżawidów i ignorować prośby i groźby Zachodu.
Azjatycki przemysł potrzebuje surowców: Afryka je dostarcza. W grudniu zrujnowana wojną domową Liberia sprzedała swoje bogate złoża rudy żelaza koncernowi Mittal-Arcelor. Nowy rząd Demokratycznej Republiki Konga rozdaje koncesje na wydobycie kobaltu, miedzi i diamentów. Maleńka Gwinea Równikowa po uruchomieniu złóż ropy naftowej zanotowała w ciągu roku najszybszy wzrost gospodarczy na świecie – 35 proc. PKB Angoli wzrósł o 15 proc., Mozambiku – prawie 8 proc. Odżywają nawet gospodarki dziesiątkowanych przez AIDS krajów południa Afryki: Botswana, gdzie z wirusem HIV żyje prawie 40 proc. dorosłych mieszkańców, zanotowała wzrost 8,3 proc. Żeby nadrobić stracone dekady lat 70. i 80., potrzeba wielu dziesięcioleci takiego wzrostu, ale start jest imponujący.
Co więcej, pieniądze ze sprzedaży ropy czy diamentów nie trafiają w całości do kieszeni skorumpowanych urzędników i dyktatorów. Afryka przeżywa edukacyjny boom na skalę porównywalną z tym z lat 60. – napędzanym falą entuzjazmu po odzyskaniu niepodległości. Na razie widać go głównie na podstawowym poziomie: przez pięć lat w podstawówkach przybyło 22 mln dzieci. Dziś 60 proc. wszystkich afrykańskich dzieci chodzi do szkół podstawowych – to historyczny rekord.
Samych dyktatorów też nie jest dziś już tak wielu. Tak zwane ostre dyktatury można dziś policzyć na palcach obu rąk: to m.in. Czad, Sudan, Gwinea Równikowa, Erytrea, Angola. Amerykańska organizacja pozarządowa Freedom House w raporcie za 2006 r. zalicza większość krajów Afryki na południe od Sahary do wolnych lub częściowo wolnych. To niezły wynik – zwłaszcza w porównaniu np. z postsowiecką Azją Środkową albo arabskim Bliskim Wschodem. Dziś w większości krajów Afryki odbywają się wybory – bierze w nich udział więcej niż jedna partia i więcej niż jeden kandydat na prezydenta – a często są to wybory wolne i uczciwe. Jest także mniej wojen. W zeszłym roku wybory zakończyły wieloletnią wojnę w Demokratycznej Republice Konga, która trwała z przerwami prawie 9 lat i kosztowała życie ponad 4 mln ludzi.
Wciąż tylko jeszcze wielu prezydentów dotyka choroba, którą południowoafrykański pisarz Kofi Osei nazwał tokoloshe. W wierzeniach plemienia Xhosa na południu Afryki tokoloshe to złośliwy demon, przypominający z wyglądu małego, pokracznego gnoma. Opanowuje dobrego, spokojnego człowieka i zamienia go w złośliwego potwora. Chorujący na tokoloshe prezydent wyobraża sobie, że jest niezastąpiony i kraj sobie bez niego nie poradzi. Zmienia więc konstytucję tak, aby móc wystartować w wyborach na trzecią czy czwartą kadencję, i używa swojego urzędu, żeby uzyskać jak najwięcej głosów.
Ostatnimi ofiarami tokoloshe są prezydenci Ugandy i Nigerii – Yoweri Museveni i Olusegun Obasanjo. Obasanjo nie zdołał jednak nakłonić parlamentu do zmiany konstytucji, przez co nie mógł wystartować w wyborach na kolejną kadencję. Jeszcze kilka lat temu byłoby to nie do pomyślenia: Obasanjo miałby zwycięstwo jak w banku.
Afryka nadal jest kontynentem niewyobrażalnej nędzy. Epidemia AIDS nie słabnie, a kraje afrykańskie wciąż ustanawiają smutne rekordy w rankingach korupcji. Kontynent zmienia się jednak bardzo szybko – i po raz pierwszy od dziesięcioleci te zmiany dają powody do optymizmu.
W tym kluczowym momencie uwaga polityków w Waszyngtonie i stolicach Europy skupiona jest gdzie indziej – przede wszystkim na Bliskim Wschodzie. Rząd George’a Busha podkreśla, że zwiększy amerykańską pomoc dla Afryki trzykrotnie – w 2010 r. ma ona sięgnąć 9 mld dol. rocznie. Ta suma jest jednak duża tylko pozornie – 0,17 proc. wszystkich wydatków amerykańskiego budżetu. W praktyce oznacza to, że amerykańska pomoc wzrośnie z 2 dol. rocznie na jednego Afrykanina do 6 dol. Wśród dziesięciu największych odbiorców amerykańskiej pomocy są cztery kraje afrykańskie – Egipt, Sudan, Uganda i Etiopia. Państwa, w których rządy nie mają wiele wspólnego z demokracją i – z wyjątkiem Sudanu – strategiczni sojusznicy Stanów Zjednoczonych. Niezręczne i nieskuteczne interwencje w lokalne wojny również nie służą zachodnim wpływom.
Zachodnie wpływy w Afryce maleją – i ma to zarówno dobre, jak i złe strony. Dobre, bo zachodnim korporacjom trudniej jest bezkarnie grabić afrykańskie bogactwa. Złe – bo miejsce białych wyzyskiwaczy często zajmują Azjaci, a Zachodowi trudniej jest bronić praw człowieka i walczyć z korupcją.
W 2005 r. konsorcjum, składające się z amerykańskich koncernów Exxon Mobile i ChevronTexaco oraz malajskiego Petronasa, zbudowało za kredyt z Banku Światowego mierzący ponad tysiąc kilometrów ropociąg z pól naftowych w Doba w Czadzie (cena: 1,5 mld dol.) do nowego terminalu w porcie w sąsiednim Kamerunie (2,2 mld dol.). Według planu, dochody z ropy naftowej miały być przeznaczone na rozwój regionu, a 10 proc. na fundusz gromadzący pieniądze dla przyszłych pokoleń mieszkańców Czadu – rezerwa na czasy, kiedy ropa się skończy.
Zaraz po ukończeniu budowy prezydent Idriss Deby – dyktator z szesnastoletnim stażem – złamał jednak umowę i wydał pieniądze m.in. na uzbrojenie dla wojska. Bank Światowy protestował. W styczniu 2006 r. zawieszono wypłaty z konta w Londynie, na które wpływały dochody z ropociągu. Deby – potrzebujący gwałtownie pieniędzy na wojnę z rebeliantami przechodzącymi na jego terytorium z sąsiedniego Sudanu – nie chciał się ugiąć. W kwietniu delegacji Banku Światowego udało się osiągnąć kompromis z prezydentem: według umowy 70 proc. dochodów z ropy miało trafić na rozwój kraju, zastrzeżono, że nie na broń. O funduszu gwarantującym rozwój w przyszłości nikt już nawet nie wspominał. 36 mln dol., które się na nim znalazły, prezydent Deby przeznaczył na bieżące wydatki – i to wspaniałomyślnie puszczono mu w niepamięć.
Autor jest dziennikarzem „Gazety Wyborczej”.