1.
German poszedł do partyzantki, bo nie miał z czego żyć. Żadnej polityki, żadnej ideologii. Mieszkał w slumsach w Cali, dłuższy czas nie zarabiał, a miał na utrzymaniu żonę i dwójkę dzieci. Rekrutujący do partyzantki FARC spadli mu z nieba: zaproponowali 600 tys. pesos miesięcznie (300 dol.). Tylko głupi albo strachliwy by odmówił. A German głupi ani strachliwy nie jest. Razem z kilkoma kolegami, tak jak on bez zajęcia, poszli z partyzantami w góry. Najpierw było szkolenie, potem ochranianie szlaków narkotykowych; starcia z armią i paramilitarnymi. Do domu wrócił po ośmiu miesiącach z niezłą gotówką w kieszeni.
Nacho z wioski Maria Angola na wybrzeżu przywykł oglądać od dziecka bijatyki na noże i maczety o flaszkę rumu. Nie mówi wyraźnie, że ofiarą przemocy domowej padła matka; mówi, że umarła ze smutku, a nie na raka, jak mu powiedziano. Po pięciu klasach zaczął pracować w gospodarstwie – ojciec kazał, kropka. Wstąpienie do partyzantki było po części ucieczką. Nacho nie poszedł walczyć z wojskiem – jako człowiek FARC miał mieć oko na wioskę. Chwilę próby przeszedł, gdy jeden z wyższych rangą partyzantów zgwałcił jego żonę. Komendanci bez słowa sprzeciwu pozwolili mu na zemstę. To scementowało zaufanie: ja za was, wy za mnie. Przeniósł się w inny region, ale kontakty zostały. Miał smykałkę do interesów i zaczął zaopatrywać jeden z frontów FARC w broń szmuglowaną z Panamy, żywność i leki.
Manuel poszedł do FARC nie dla forsy, lecz żeby walczyć o sprawiedliwy kraj. W FARC walczył jego ojciec i to on wprowadził syna w krąg rewolucyjnych idei. Studiował w Bogocie, działał w ruchach młodzieżowej kontestacji. Znał aktywistów i związkowców, których paramilitarni i wojskowi zabijali w ramach tzw. czystki społecznej prowadzonej w slumsach. Na co dzień spotykał uchodźców z interioru, których wygnali paramilitarni i armia – tylko dlatego, żeby jakiś lokalny kacyk mógł przejąć ich ziemię i wypasać na niej bydło. Krzywda domagała się odwetu, a świat wokół krzyczał o potrzebę zmiany.
Luis Enrique z wioski Codasi na wybrzeżu karaibskim pracował w fabryce plastiku w Bogocie, gdy dowiedział się, że partyzanci FARC zabili jego matkę. Wrócił w rodzinne strony i wstąpił do paramilitarnych. Pragnął się zemścić...
2.
Z indywidualnych losów biedaków, którzy poszli do FARC lub paramilitarnych w służbie narkobiznesu i latyfundystów, trudno nieraz wyczytać, jakie są źródła kolumbijskiego konfliktu (wyjątkiem jest historia świadomego politycznie Manuela). Biedacy są częściej mięsem armatnim w tutejszej wojnie o ziemię, zasoby naturalne, majątki z handlu kokainą i przywileje, z których i tak nie będą korzystać. Jeszcze poprzednie pokolenia partyzantów FARC, począwszy od lat 60., zwykle chłopi bez ziemi lub gnębieni przez właścicieli ziemskich, mieli jasność, że idą walczyć o reformę rolną. Dziś wstąpienie do partyzantki jest najczęściej aktem desperacji, sposobem na zarobek, gdy nie ma innego. Tak samo wstępowanie do paramilitarnych.
Niedawno siły specjalne Kolumbii ustrzeliły głównego dowódcę partyzantów – Alfonsa Cano. Przez prasę na świecie przetoczyła się fala komentarzy w duchu: koniec FARC, koniec konfliktu zbrojnego w Kolumbii. Nie tak szybko... W kolumbijski konflikt uwikłanych jest wielu aktorów, niemal cały kraj: politycy, wojskowi, świat biznesu i narkobiznesu; miasto i wieś. Różne siły i grupy od góry do dołu drabiny społecznej.
Dekadę temu czerwoni partyzanci FARC kontrolowali prawie połowę terytorium kraju. Rząd był zmuszony z nimi negocjować, lecz równocześnie paramilitarni – nielegalny twór polityków, latyfundystów, wojska i handlarzy narkotyków – mordowali sprzyjających FARC działaczy, związkowców i zwykłych wieśniaków, których ziemię chcieli zająć. Partyzanci pomni podobnej zbrodni, jakiej w latach 80. dokonano na aktywistach nieistniejącej już Unii Patriotycznej – partii, która miała m.in. pokojowo przeprowadzić partyzantów do cywila – bali się raz jeszcze zaufać władzy i złożyć broń (szwadrony śmierci zamordowały wówczas ok. 4 tys. działaczy Unii). Zerwali więc negocjacje i ruszyli szturmem walczyć o całą pulę: pokonać armię i ustanowić socjalistyczne porządki.
Jednak pulę zgarnął ktoś inny – ich zaprzysięgli wrogowie: lokalni kacykowie, latyfundyści, świat narko i paramilitarni (nieraz to ci sami ludzie). Tajne mafijne porozumienie zawarte przez nich dekadę temu – tzw. pakt z Ralito – zakładało usuwanie z ziemi chłopów i mniejszych właścicieli (robota paramilitarnych), przejęcie ich ziemi (przez latyfundystów i narkobaronów), a następnie legalizowanie zagrabionej własności (robota polityków). Ów plan sami autorzy nazwali Odbudową Ojczyzny. Jeszcze do niedawna sądzono, że ofiarą paramilitarnych mogło paść najwyżej kilkanaście tysięcy zabitych. Obecnie szacunki prokuratury generalnej sięgają 140 tys. Z ziemi wygnano 3 mln ludzi – ich usuwanie trwało systematycznie przez dwie dekady, na długo przed paktem z Ralito.
Największą przeszkodą dla przechwycenia w ten sposób pełnej kontroli nad krajem byli potężni dekadę temu partyzanci FARC. Ostatecznie miał ich pokonać wybrany w 2002 r. prezydent Alvaro Uribe, polityk mający koneksje z mafijnym sojuszem; niektórzy uważają – jego patron, ojciec chrzestny.
Przy wsparciu finansowym Waszyngtonu Uribe wypowiedział FARC bezwzględną wojnę i znaczną część planu zrealizował. Wypchnął partyzantów z miast, rozbił spójność ich armii podziemnej – dziś to raczej sojusz samodzielnych oddziałów – a wojsko i paramilitarni odbili z rąk FARC znaczną część terytorium.
Równocześnie FARC tracił poparcie na własne życzenie, a przyczyniły się do tego porwania dla okupu, związki z narkobiznesem, nękanie miast zamachami, co wystraszyło klasę średnią i nękanie nawet chłopów, czyli swojej bazy społecznej. Z kolei część paramilitarnych – dzięki koneksjom z władzą – przeszła do cywila, a nawet weszła do legalnej polityki. Wejście niektórych do polityki tylnymi drzwiami wychodzi teraz na jaw i kończy się skandalami, a nieraz procesami sądowymi. Niektórzy bossowie paramilitarnych odsiadują wyroki (ale nie większe niż 8 lat, nawet jeśli są winni masakr i wielokrotnych zabójstw); kilkunastu prezydent Uribe wydał Amerykanom jako narkobaronów, ponieważ zaczęli sypać i sam Uribe znalazł się w tarapatach.
Nowy przywódca Kolumbii Juan Manuel Santos – namaszczony przez Uribe, lecz dystansujący się teraz od niego – przepchnął w tym roku ustawę, która ma m.in. doprowadzić do zwrotu poszkodowanym zagrabionej ziemi i wypłacenia rekompensat. Wielu ludzi napełnia nadzieja, lecz pesymiści sądzą, że wcielenie takiego prawa w Kolumbii graniczy z fantazją. Interior to wciąż ziemia bezkarności i bezprawia, po której grasują paramilitarni, partyzanci, wojsko i pospolici przestępcy.
3.
Manuel, z głową pełną rewolucyjnych ideałów, potwierdza: ideowy niegdyś FARC się zdegenerował. Po kilku latach walki w różnych oddziałach znalazł się w grupie partyzanckiej, której dowódca troszczył się bardziej o stan własnej kiesy, wypitkę i bale z panienkami niż o rewolucję; do tego narażał ludzi w bezsensowny sposób. Manuel zdecydował porzucić życie podziemne. – Kwestie ziemi, nierówności i wiele innych, które podniósł FARC, nie przestały być aktualne. Wciąż domagają się radykalnych zmian – mówi i ma za sobą twarde fakty, liczby, dane. (Kolumbia jest krajem o najbardziej nierówno rozłożonych dochodach w Ameryce Łacińskiej: współczynnik Giniego 0,58 – i te nierówności od lat rosną! Współczynnik Giniego dla Polski – 0,34, dla Rosji – 0,46).
German, który wrócił do slumsów w Cali z kieszeniami pełnymi zrobionej w partyzantce forsy, nie wie, czy ktoś na niego doniósł – sądzi, że tak – bo gdy w domu zjawiła się policja, od razu wiedzieli, że walczył w FARC.
Wpadł również Nacho. Wojskowi torturowali go tak, że ledwie przeżył. Mówi, że nikogo nie sypnął, za to na procesie opowiedział o torturach. Odsiedział rok, a potem partyzanci wykupili go. Miał dość, chciał odmienić swoje życie, otworzył sklepik. Któregoś dnia dwóch zamaskowanych zrobiło najazd na sklep, kula uszkodziła rdzeń i Nacho będzie jeździł do końca życia na wózku. Nie wie, czy to byli paramilitarni, czy wojskowi, których oskarżył o tortury; raczej nie pospolici bandyci. Uważa, że zapłacił cenę za życie, jakie wiódł. Zbyt wysoką.
Luis Enrique – ten z paramilitarnych – zdemobilizował się w ramach rządowych układów z paramilitarnymi. Włos mu nie spadł z głowy, a o dawnych towarzyszach broni mówi tylko dobrze. Nie ma pojęcia o wielkiej polityce, czyli o tym, jaką rolę odegrali paramilitarni w dewastacji kraju, ile milionów ludzi wygnali z ziemi i w czyim interesie. A może udaje? Był paramilitarnym przez 11 lat! Całkiem możliwe, że nie rozumie politycznego sensu tego, w czym brał udział. Na przykład w Tierralta, w prowincji Cordoba, można spotkać wieśniaków pomstujących na latyfundystów i paramilitarnych, którzy wygnali ich z ziemi, a zarazem od tych samych ludzi usłyszeć hymny na cześć Uribe za to, że rząd dawał im zasiłki i że w prowincji Cordoba zbudowano tyle dróg. Dodajmy: dróg, które prowadzą m.in. do osobistych posiadłości byłego już dzisiaj prezydenta.
Luis Enrique, Manuel, German i Nacho działają teraz w programie Liderzy Pokoju, prowadzonym przez jedną z organizacji pozarządowych: pracują na rzecz swoich wspólnot, organizują ludzi dla załatwiania lokalnych spraw. Dawni paramilitarni i dawni partyzanci – razem. Jednak nie wszędzie byli członkowie nielegalnych grup zbrojnych są akceptowani. Ci czterej opowiadają, że wielu naznaczonych przez mroczną przeszłość nie znajduje zrozumienia wśród sąsiadów, członków społeczności, którym paramilitarni lub partyzanci zamordowali kogoś bliskiego, wygnali z ziemi i zmusili do migracji do slumsów w miastach. Niektórzy napiętnowani, odrzuceni przez środowisko wracają do nielegalnego życia, zwłaszcza że w mieście trudno o pracę, a w interiorze pojawiło się nowe źródło łatwego zysku: złoto. – To nowe paliwo, które będzie napędzało konflikt zbrojny – uważa Mauricio Romero z Uniwersytetu Javeriana w Bogocie.
4.
W ostatnich trzech dekadach to kokaina – mówiąc skrótowo – finansowała wojnę partyzantów, paramilitarnych i wojska. Złoto ma nad kokainą pewną przewagę: jest towarem legalnym, łatwiej sprzedać. Jego ceny w ostatnich kilku latach kryzysu wzrosły dwukrotnie. Po złoto ruszyli więc biedni wieśniacy, którym z powodu oprysków chemicznych z samolotów trudniej uprawiać liście koki, małe towarzystwa górnicze, nielegalne grupy zbrojne, pospolici bandyci i wielkie międzynarodowe korporacje. „The New York Times” napisał, że to „gorączka złota, jakiej w Ameryce Południowej jeszcze nie było” – a mowa o kraju, w którym hiszpańscy konkwistadorzy poszukiwali mitycznego El Dorado.
Konflikty zbrojne o terytoria, na których powstają nowe nielegalne kopalnie, koncentrują się w Antioquii i sąsiednich prowincjach. Bandy powstałe z dawnych paramilitarnych – Urabenos i Rastrojos – walczą tu między sobą oraz z partyzantami FARC. Jednak z interioru docierają też informacje, że w niektórych okolicach niedawni wrogowie, tj. partyzanci i paramilitarni, współpracują ze sobą. Członkowie podziemnych armii sami nie trudnią się wydobywaniem kruszcu: żyją z nakładania na poszukiwaczy drakońskich haraczy w zamian za ochronę przed inną wrogą armią bandą.
Manuel, Nacho, German i Luis Enrique nie chcieliby wracać do takiego życia. Rozumieją jednak kolegów, którzy decydują się na powrót do nielegalnego świata. Rodzinę trzeba utrzymać, a pracy nie ma; przeszłość utrudnia jej zdobycie, zwłaszcza tej lepszej. Byli partyzanci i paramilitarni są nieraz traktowani jak trędowaci. Jednak powrót w góry, do selwy to powrót do rzeczywistości, w której śmierć codziennie zbiera obfite żniwo – a ledwo zostawili tę traumę za sobą.
Wiedzą, o czym mówią. Dramatycznym skutkiem gorączki złota i walki o terytoria jest wzrost liczby zabójstw. W najbardziej niebezpiecznych rejonach szacuje się, że sięga 150–200 zabitych na 100 tys. mieszkańców. Poszukiwacze zatruwają również środowisko: rocznie dziesiątki ton rtęci, której używa się do wydobywania złota, pozostają w ziemi, rzekach i strumieniach.
5.
Państwo kolumbijskie nie ma w konflikcie o złotodajne tereny czystej karty; nieraz odgrywało rolę równie złowrogą jak nielegalne grupy zbrojne. Na przykład pod pretekstem walki z partyzantami armia kolumbijska – w majestacie prawa – usuwała ze złotodajnych terytoriów ludność autochtoniczną (przypadek plemion Embera Katio). Następnie „opuszczoną” ziemię zajmowała któraś z międzynarodowych korporacji wydobywczych – Muriel Mining Corp. z USA, Anglo Gold Ashanti z RPA czy Greystar Recources z Kanady – i rozpoczynała eksploatację złota. W niektórych rejonach poszukiwania najpierw prowadzą lokalne towarzystwa górnicze, których jest w Kolumbii kilka tysięcy, a następnie odsprzedają koncesje zagranicznym koncernom.
Ideologię dla inwazji koncernów przygotował Plan Kolumbia, ogłoszony jeszcze przez prezydenta Billa Clintona pod koniec lat 90. Jego pierwotnym celem miało być zwalczanie narkobiznesu, jednak szybko stał się też narzędziem walki z partyzantką, militarnej kontroli nad regionem i wytrychem otwierającym drzwi gospodarki kolumbijskiej dla międzynarodowych firm, m.in. wydobywczych. Prezydent Uribe złagodził kryteria przyznawania koncesji, wydłużono czas ich trwania, obniżono – kilkusetkrotnie! – opłaty za eksploatację.
Rząd Kolumbii nieraz występował przeciwko firmom zatruwającym wody i niszczącym ekosystemy, jednak wówczas z odsieczą przychodziły koncernom sądy. Dziwne? Powszechna korupcja i do perfekcji opanowana gra pozorów dla opinii publicznej sprawiają, że w Kolumbii mało kogo dziwi taki przebieg wypadków.
Lokalne społeczności – chłopi, autochtoniczne ludy indiańskie – protestują przeciwko niszczeniu środowiska, lecz nie zawsze względy ekologiczne to główna przyczyna sprzeciwu. Sami autochtoni chcieliby korzystać z bogactwa swojej ziemi. Dlatego atakują władze za to, że dopuściły do dominacji koncernów i zlekceważyły interesy własnych obywateli. Żądają konsultowania projektów wydobywczych z lokalnymi społecznościami, przekazywania części dochodów na ich rzecz i inwestycje lokalne. Tak jak, na przykład, robi się to w Wenezueli i Boliwii, gdzie dochody z ropy i gazu przeznacza się w części na rozwój regionów i programy socjalne.
Buntownicy narażają się na śmiertelne ryzyko, niejeden stracił życie, jak bracia Omar Alonso i José de Jesus Restrepo z miasteczka El Dorado w prowincji Bolivar. W ubiegłym roku wdali się w konflikt z koncernem Anglo Gold Ashanti. Krótko potem ich zmaltretowane ciała wydobyto z pobliskiej rzeki. Społeczne organizacje z regionu oskarżyły o zbrodnię sojusz rządu, koncernów i miejscowych paramilitarnych, którzy najpewniej przeprowadzili egzekucję.
Co by na to wszystko powiedzieli Luis Enrique, German, Manuel i Nacho? Zarzekają się, że nie wrócą do życia, jakie wiedli. A czy ci ich koledzy, którzy wrócili do grup zbrojnych, też się tak samo nie zarzekali? Więc jeśli cywilne życie nie ukaże swojego seksapilu, nie wskaże im atrakcyjnych horyzontów, również ich może porwać gorączka nowego El Dorado. Czy staliby się drobnymi poszukiwaczami złota czy raczej egzekutorami haraczy z FARC i paramilitarnych? Tylko dla Nacha pokusa jest niedostępna: resztę życia spędzi na inwalidzkim wózku. Może zresztą ta jego cicha tragedia okaże się ratunkiem i ocali mu życie, które wcześniej zniszczyła.
Imiona niektórych bohaterów zostały zmienione na ich prośbę.