Świat

Rzeczpospolita Europa

Sikorski rozpoczął remont Europy

Na unijnym stole od dawna leżały różne warianty ratowania euro. Na unijnym stole od dawna leżały różne warianty ratowania euro. Mirosław Gryń / Polityka
Swą berlińską mową Radosław Sikorski nareszcie włączył Polskę do wielkiej europejskiej debaty na temat przebudowy Unii w związku z kryzysem euro.
W całej Unii trwa wywołana przez kryzys burza mózgów. A także burza nastrojów. Na fot. Oburzeni na ulicach Amsterdamu.Karen Eliot/Flickr CC by SA W całej Unii trwa wywołana przez kryzys burza mózgów. A także burza nastrojów. Na fot. Oburzeni na ulicach Amsterdamu.
Wprowadzenie w 2000 r. euro nazywano wejściem UE na drogę koronacyjną.miemo/Flickr CC by 2.0 Wprowadzenie w 2000 r. euro nazywano wejściem UE na drogę koronacyjną.
Jak być obywatelem Europy, będąc zarazem obywatelem swojego państwa?Unia Europejska Jak być obywatelem Europy, będąc zarazem obywatelem swojego państwa?

To był ostatni dzwonek, by przerwać milczenie Warszawy w życiowej kwestii, jak przywrócić zaufanie nie tylko do eurowaluty, ale i do Unii jako całości. Ten głos – wsparty przez Donalda Tuska – był konieczny ze względu na kończącą się polską prezydencję oraz dlatego, że jeśli reforma UE ma uspokoić rynki, to musi być, przynajmniej w zarysach, sfastrygowana na brukselskim szczycie 27 państw członkowskich 8–9 grudnia.

Wyraziste wystąpienia Tuska i Sikorskiego były konieczne również dla nas tu, w kraju, by nareszcie ruszyła debata, jakie jest miejsce Polski w przyszłej Europie. Prezydent RP z początku sarkający, że jednak dyskusja o Europie powinna się najpierw odbyć w Polsce, włączył się do niej rozważaniami, co to znaczy „więcej Europy”. Prawica, jak zwykle, zaczęła wołać: „zdrada”. PiS domaga się trybunału stanu dla ministra i mobilizuje ulicę do marszu (w rocznicę stanu wojennego) w obronie niepodległości zagrożonej jakoby przez jakąś IV Rzeszę. Trudno dyskutować w takim stylu, ale debata europejska – z PiS lub bez – jest Polakom potrzebna.

Berlin był dobrym miejscem na programowe wystąpienie w sprawach Unii. Sikorski zasygnalizował stabilność polsko-niemieckiej wspólnoty interesów, a zarazem wytknął rządowi Angeli ­Merkel, że Niemcy – największy bene­ficjent UE – nie mogą zwlekać z trudnymi dla siebie decyzjami ratowania euro. Historyczne zdanie: „mniej obawiam się niemieckiej potęgi niż niemieckiej ­bezczynności”, nie jest żadnym ­„berlińskim hołdem”. Przeciwnie, Sikorski wypomniał Niemcom, że ze względu na swój potencjał mają obowiązki wobec Europy, nawet jeśli te kłócą się z krótkowzrocznym egoizmem narodowym.

Jest to dziś w Europie pogląd coraz szerzej wyrażany. Właściwie cała Europa patrzy dziś na Niemcy i kanclerz Angelę Merkel. Timothy Garton Ash przestrzegał niedawno w „Guardianie”, że Niemcy przez bierność w kryzysie euro mogą stracić swoją drugą szansę przejęcia przywództwa w zjednoczonej Europie. Pierwszą straciły w 1914 r., gdy kwitły gospodarczo, technologicznie i cywilizacyjnie, ale z arogancją nuworysza siłą próbowały narzucić Europie swoją hegemonię. Tę drugą szansę dało im pokojowe zjednoczenie w 1990 r. za zgodą sąsiadów, którzy od demokratycznych i prosperujących europejskich Niemiec oczekują silnego zaangażowania na rzecz wspólnoty, a nie narodowego sobkostwa.

Niemcy zwykle odpowiadają, że nie można mieć do nich pretensji, bo przecież to oni forsowali rozszerzenie NATO i UE na wschód, wciąż są w Unii największymi płatnikami netto i najwięcej płacą na podtrzymywanie Grecji. Na co Sikorski dokładnie wyliczył, jakie korzyści niemiecka gospodarka ciągnie z istnienia euro, i wskazał na niezbędne polityczne reformy UE, jeśli Unia nie ma się rozpaść tak jak dawna Jugosławia czy ulec wewnętrznemu paraliżowi jak ­niegdyś Rzeczpospolita Obojga Narodów.

Warianty ratunkowe

I tak dwa przeciwstawne scenariusze są dziś w obiegu. Jeden to rozpad euro i powrót do narodowych egoizmów. A drugi to zrastanie się najsilniejszych państw UE w rzeczywistą federację.

Ekonomiści i politolodzy już przećwiczyli warianty usunięcia ze strefy euro nie tylko Grecji czy Portugalii, ale nawet Włoch. Nie brak też spekulacji, że porzucić chorą eurowalutę i nieodpowiedzialnych partnerów mogłyby Niemcy, by wraz z kilkoma wybranymi państwami stworzyć elitarny klub głębokiej integracji walutowej, gospodarczej i politycznej.

Na unijnym stole od dawna leżały różne warianty ratowania euro. José Manuel Barroso od miesięcy nalegał na wprowadzanie euroobligacji, których gwarantem byłaby de facto najsilniejsza gospodarka, czyli niemiecka.

Nicolas Sarkozy opowiadał się za poluzowaniem rygorów Europejskiego Banku Centralnego (EBC), by ten – nawet kosztem wzrostu inflacji – skupował obligacje państw zagrożonych bankructwem jak Włochy i Hiszpania, ratując przy okazji francuskie banki.

Z kolei Angela Merkel powtarzała, że pierwszym krokiem musi być zwiększenie samodyscypliny budżetowej i unijnej kontroli w państwach, które żyły ponad stan. Wszelkie uwspólnotowienie długów – łącznie z euroobligacjami – jest możliwe dopiero na końcu procesu sanacji.

Wspólne stanowisko niemiecko-francuskie, przedstawione po spotkaniu Merkel–Sarkozy 5 grudnia i mające stanowić podstawę dla obrad europejskiego szczytu, jest, jak można było oczekiwać, rodzajem kompromisu, ale trzymającego się propozycji niemieckich. Francuski prezydent i niemiecka kanclerz zapewniali, iż uczynią wszystko dla uratowania systemu euro i odzyskania przez kraje Europy zaufania rynków finansowych. Potrzebne byłyby zmiany traktatowe, ale bardziej realne jest porozumienie 17 państw strefy euro otwarte dla innych, m.in. Polski. Według Merkel i Sarkozy’ego, do marca przyszłego roku powinien zostać wynegocjowany pakt stabilizacyjny, który zostałby wdrożony do końca 2012 r. Istotnym jego elementem byłoby wprowadzenie automatycznych sankcji przy przekroczeniu deficytu budżetowego o więcej niż trzy procent rocznie. Ta reguła powinna być wpisana w narodowe ustawodawstwa państw uczestniczących w porozumieniu, a nad jej wprowadzeniem do tych ustawodawstw czuwałby Trybunał Europejski.

Merkel i Sarkozy wykluczyli emisję euro­obligacji. Europejski Bank Centralny ma zachować pełną niezależność, redukcja długów poszczególnych państw ma się dokonywać według reguł Międzynarodowego Funduszu Walutowego, EBC i MFW mają ze sobą w tej dziedzinie współpracować. To także jest zgodne z wcześniejszym stanowiskiem kanclerz Merkel.

 

 

Widmo hegemonii

W jakiej mierze te propozycje – jeśli zostaną przyjęte – posłużą rozwiązaniu europejskich problemów i usuną lęk przed „niemiecką hegemonią”?

Jej widmo krąży po Europie od tygodni. Tak jak u nas „Nasz Dziennik”, tak w Grecji popularny komentator telewizyjny Georgios Trangas widzi w Republice Federalnej „IV Rzeszę”, która słabe kraje UE zmienia w swoje protektoraty. Prasa hiszpańska pisze o „germanizacji Europy”. We Włoszech i Francji wraca znany i u nas bulwarowy greps – Merkel w mundurze SS lub pikielhaubie jako nowy dyktator Europy. Ale dziwna to dyktatura. „Hegemonowi” nie zarzuca się imperialnej nadaktywności, lecz odwrotnie – nadmierną bierność. I nie tyle ma się mu za złe jego instytucje, ile zazdrośnie patrzy na jego wydajny model gospodarczy.

I zapomina się, że euro jest odpowiedzią na zjednoczenie Niemiec. Miało powiększoną Republikę Federalną uwiązać w Europie tak, by nie mogła już zasiać zamętu, huśtając się między wschodem i zachodem. Taki był zamysł zawartego w 1991 r. traktatu z Maastricht. Euro miało być swoistymi złotymi kajdankami nałożonymi na niemiecką historię. Miało być milowym krokiem w kierunku powstania tych Stanów Zjednoczonych Europy, do których w 1945 r. namawiał Europejczyków Winston Churchill – co prawda bez Wielkiej Brytanii, którą wciąż jeszcze widział w roli samodzielnego światowego mocarstwa.

W 1991 r. ojcowie założyciele euro doskonale wiedzieli, że wspólna waluta będzie miała sens tylko wtedy, gdy będzie jej towarzyszyła unia polityczna. Wiedzieli też, że na pełną federację polityczną nie ma w państwach UE zgody. Zakładali jednak, że wspólna waluta wymusi pogłębienie luźnego związku państw. To tzw. metoda Jeana Monneta – tworzenia cząstkowych faktów dokonanych, które wymuszają dalszą integrację. Zainicjowana przez niego Wspólnota Węgla i Stali, mimo ograniczonych ram, okazała się solidniejszym kołem zamachowym jednoczenia Europy niż górnolotny projekt Europejskiej Wspólnoty Obronnej, odrzucony przez francuskie Zgromadzenie Narodowe.

Mowa Sikorskiego

Wprowadzenie w 2000 r. euro nazywano wejściem UE na drogę koronacyjną. Miała ona – poprzez uchwalenie konstytucji europejskiej, podniesienie rangi Parlamentu Europejskiego, utworzenie rządu gospodarczego, bezpośrednie wybory prezydenta UE – doprowadzić do powstania konstrukcji, mających znamiona państwa federalnego.

Po odrzuceniu traktatu konstytucyjnego przez Francuzów i Holendrów w 2004 r. sprawa upadła. Traktat lizboński z 2006 r. zdystansował się nawet od flagi i hymnu UE. Ale wraz z obecnym kryzysem euro sprawa wraca. O Stanach Zjednoczonych Europy mówią nie tylko zagorzały Europejczyk i eurodeputowany Daniel Cohn-Bendit, filozof Jürgen Habermas, socjolog Ulrich Beck czy historyk Heinrich August Winkler, ale nawet niemiecki minister finansów Wolf­gang Schäuble.

Te historyczne odniesienia UE – także do USA i Szwajcarii – dodały berlińskiej mowie Sikorskiego tej głębi ostrości, która jest konieczna, jeśli projekty reform instytucjonalnych w UE nie mają ugrzęznąć w technokratycznej nowomowie. Cytując w Berlinie gorzką uwagę Jürgena Habermasa z jego najnowszego eseju „O konstytucji europejskiej”, że po klęsce demokratycznej rewolucji w 1848 r. Europa Zachodnia potrzebowała aż stu lat, by powrócić na demokratyczne tory, polski minister włączył się nie tylko do technicznej, ale i historiozoficznej debaty na temat przyszłości naszego kontynentu. W XXI w. Europa może – jako całość – odgrywać istotną rolę w nowej światowej pentarchii, ale przy ­paraliżu lub rozpadzie Unii może na trwałe ulec globalnej marginalizacji.

Według Cohn-Bendita ta nasza Rzeczpospolita Europa byłaby zorganizowana nie tak jak amerykańskie stany, lecz jak Republika Federalna. W Brukseli byłby rząd – to znaczy komisja – którego członkowie byliby wybierani przez Parlament Europejski; druga izba, Rada Europejska – będąca przedstawicielstwem państw – także byłaby włączona do procedur ustawodawczych. Polityka zagraniczna, obronna, finansowa i w dużej mierze gospodarcza byłaby sterowana z Brukseli. Do niedawna każdy, kto takie wizje roztaczał, mógł uchodzić za zdrajcę ojczyzny, a przynajmniej „Europy ojczyzn”. Teraz jednak wielu politologów i intelektualistów analizuje modele europejskiego państwa federalnego. Czy nie zastąpić Rady – na wzór amerykański – Senatem? Przy czym senatorzy nie byliby delegowani przez rządy państw federalnych, lecz pochodziliby z wyborów w swoich krajach. Mieliby więc bezpośrednią legitymizację.

 

Prezydent Europy

Reformatorzy przyznają, że jeden europejski naród polityczny jeszcze nie istnieje. Niemniej w XXI w. wszystkie społeczeństwa europejskie są jakby na nowo tasowane. Tradycyjne tożsamości narodowe nie znikają, ale tracą już znaczenie nadrzędne. Skoro co piąty Niemiec pochodzi z rodziny imigranckiej, to dawna narodowa ekskluzywność już jest fikcją. I tak narodowy patriotyzm zostaje uzupełniony przez uniwersalny patriotyzm praw człowieka, a niektóre nowe ponadnarodowe instytucje, jak trybunał haski, cieszą się większym prestiżem niż narodowe.

Zespoły prawników, politologów i historyków znów szkicują modele bezpośrednich wyborów prezydenta Europy, przeniesienia wyboru komisarzy do kompetencji Parlamentu Europejskiego, stworzenia unii podatkowej i rządu gospodarczego.

Nie są to w Polsce idee nieznane. Według reprezentatywnej ankiety „Rzeczpospolitej” z 2004 r., za bezpośrednim wyborem prezydenta, za wspólną polityką zagraniczną, energetyczną i wspólną euroarmią była większość Polaków.

Pomieszanie języków

Jako główny europejski kłopot przytacza się zwykle pomieszanie języków. Jednak Szwajcaria dowodem, że może istnieć jeden naród polityczny posługujący się kilkoma językami macierzystymi. Minister Sikorski dodaje przykład unii polsko-litewskiej, która, jakkolwiek było, istniała 400 lat – w tym przez ponad dwa wieki całkiem skutecznie.

Kryzys euro jest kryzysem całej UE, a nie tylko strefy euro. Ale niewykluczone, że staje się jej czwartym aktem założycielskim. Dla pokolenia urodzonego już po upadku komunizmu ważniejszym niż trzy poprzednie, czyli zwycięstwo nad ludobójczą III Rzeszą w 1945 r., pojednanie niemiecko-francuskie w 1963 r. i samowyzwolenie Europy Środkowo-Wschodniej w 1989 r. Zmora katastrofy finansowej wymusza nie tylko ponowne przemyślenie praktycznych rozmiarów solidarności europejskiej, ale i daleko idącej instytucjonalnej ­reformy UE.

Poczucie zagrożenia polaryzuje nastroje, ale i przyspiesza proces integracji, choć interesy państw narodowych wciąż jeszcze zderzają się z interesami wspólnoty. Ten konflikt może być łagodzony poprzez bardziej demokratyczną konstytucję europejską (to znaczy Parlament Europejski powinien być zrównany w swych kompetencjach z parlamentami państw członkowskich). To byłby fundament pogłębionej solidarności obywatelskiej, która obejmowałaby także członków innych narodów. Państwa narodowe nie rozpłyną się, bo są „ucieleśnieniem wartych zachowania kultur narodowych”, „są gwarantem pewnego poziomu sprawiedliwości i wolności, które obywatele słusznie chcą utrzymać” – przekonuje Habermas w cytowanym przez Sikorskiego eseju.

Jeśli federacje są rezultatem dobrowolnego zrastania się państw i narodów przy zachowaniu odrębności – jak Polska i Litwa, a nie są wymuszone siłą – jak ZSRR, to mogą się rozwijać i trwać. Jednak jeśli popadają w stagnację i nie potrafią swych mieszkańców, mimo różnic stanowych, etnicznych i religijnych, scalić w lud obywatelski, to znikają ze sceny, rozszarpane przez nowe mocarstwa.

W całej Unii trwa wywołana przez kryzys burza mózgów. A także burza nastrojów. Przywoływane przez Oburzonych – we Francji skrajnie lewicowych, u nas skrajnie prawicowych – zmory przeszłości powodują pomieszanie z poplątaniem. Francuski minister ds. europejskich Jean Leonetti stwierdził, że czuje się żywcem przeniesiony w okres międzywojenny.

Nasza burza wokół rzekomego „hołdu berlińskiego” jest takim samym plagiatem z przeszłości. Czy rzeczywiście Jarosław Kaczyński, wzywający do marszu w obronie niepodległości, jest tym „podpalaczem”, za jakiego uważa go Leszek Miller? Raczej sprawia wrażenie jakiejś przedpotopowej skamieliny. Marzy mu się kraj odcięty murem od Zachodu. Z nieustannymi egzekwiami i rymkiewiczowską szubienicą na placu Zamkowym.

Tymczasem rację ma Sikorski, gdy mówił w TOK FM, że Polska po raz kolejny w swej historii staje przed zasadniczym wyborem: Wschód czy Zachód. Rzeczpospolita Europa czy błota pińskie…

Polacy, w odróżnieniu od Brytyjczyków, nie mogą powiedzieć: moja chata z kraja. Ani Bug, ani Odra i Nysa to nie kanał La Manche. Wybór jest albo-albo. Albo Polska wejdzie do twardego rdzenia UE, współtworząc sprawne struktury federalne, albo – jak Ukraina – będzie się ześlizgiwać na wschód, na polityczne i gospodarcze stepy. Kto się obawia, że sfederowana UE będzie „niemiecka”, niech popatrzy nie tylko na pozytywny bilans handlowy Polski z Niemcami i nasz – wspomagany unijnymi, w dużym stopniu niemieckimi pieniędzmi – cywilizacyjny boom ostatnich lat, ale także dobrze się wsłucha w niemieckie debaty na temat przyszłości Europy.

 

 

Jak być obywatelem Europy

Po katastrofach dwóch wojen Niemcy wiedzą, że potrzebują wsparcia i uwiązania w Europie. I taki był sens utworzenia EWG. Europa nie będzie „niemiecka”, nawet jeśli przyjmie „niemiecką” dyscyplinę budżetową. Pogłębienie UE oznacza uszczuplenie suwerenności nie tyle Polski, Francji czy Włoch na rzecz Niemiec, ile wszystkich tych krajów, łącznie – a może nawet przede wszystkim – z Niemcami, na rzecz UE, brukselskiej egzekutywy i bardziej demokratycznego europarlamentu. Oznacza także większe szanse dla całego kontynentu w bezwzględnej globalnej konkurencji.

Już dziś mieszkańcy UE stają przed pytaniem, jak harmonizować w sobie narodowy egoizm i europejską solidarność. Jak być obywatelem Europy, będąc zarazem obywatelem swojego państwa? Promowana przez Niemcy „europejska reformacja” oznacza, że Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego w Europie nie będzie, raczej – i oby – Rzeczpospolita Europa.

Polityka 50.2011 (2837) z dnia 07.12.2011; Temat tygodnia; s. 12
Oryginalny tytuł tekstu: "Rzeczpospolita Europa"
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Świat

Dlaczego świat się tak nagle popsuł? Układ sił wyraźnie się zmienia. Prof. Andrzej Leder dla „Polityki”

Andrzej Leder, filozof kultury, psychoterapeuta, o tym, dlaczego Zachód traci znaczenie, jak może wyglądać nieliberalny świat, i gdzie w tym wszystkim jest Polska.

Jakub Majmurek
23.12.2024
Reklama