Na pożegnanie były pierniki. W połowie grudnia z Torunia wyjechała do Niemiec trzecia zmiana amerykańskich baterii Patriot – Amerykanie mieli ćwiczyć dłużej, ale na poligonie samochody z wyrzutniami zakopywały się w śniegu. I całe szczęście, bo gdyby Patrioty zostały do końca, mogłyby utknąć w przedświątecznym chaosie na kolei. 15 polskich żołnierzy, bo tylko tylu korzysta z całego programu, poznawało kolejne tajniki broni, na którą Polski nie stać – głównie jeżdżenie platformami, bo na większe wtajemniczenie nie zezwala amerykańska ustawa o kontroli eksportu. Za to Amerykanie dobrze się bawili. „Wszyscy żołnierze przepadają za polską kuchnią. Nie mogą się nachwalić” – mówił rzecznik baterii kpt. Janusz Szczypiór. Piorunujący bilans jak na najważniejsze przedsięwzięcie z punktu widzenia bezpieczeństwa kraju.
Farsa z Patriotami to porażka całej dekady starań o przyjazd Amerykanów na dłużej. Od wstąpienia do NATO Warszawa zabiega o to, by Waszyngton potwierdził sojusz obecnością wojskową w Polsce – temu służył udział w kolejnych amerykańskich wojnach, także akces do tarczy przeciwrakietowej był podszyty nadzieją, że w ślad za pociskami pojawią się żołnierze. Ameryka była od początku przeciwna pomysłowi zmasowanej obecności wojskowej – rozumie historyczne doświadczenia Polski, ale nie widzi zagrożeń, które uzasadniałyby przysłanie większych oddziałów, poza tym ma umowę z Moskwą, że w Europie Środkowej nie będzie stałych baz NATO. Polska, nie umiejąc nakłonić Amerykanów do spełnienia swoich oczekiwań, ucieka się do eskalacji żądań i szantażu emocjonalnego. Ameryka, nie potrafiąc uśmierzyć polskich lęków, zarządza nimi możliwie najniższym kosztem.
Patriotem w PiS
„Amerykanie zrozumieli, że linię Odry należy przekroczyć. Żeby Polska była skutecznie broniona od pierwszych godzin” – mówi Donald Tusk w sierpniu 2008 r. Po trwających pół roku negocjacjach nowy rząd ogłasza zwycięstwo: w zamian za przyjęcie bazy obrony przeciwrakietowej Amerykanie zgodzili się raz na kwartał wysyłać do Polski pojedynczą baterię rakiet Patriot. W myśl porozumienia wizyty mają mieć charakter szkoleniowy, a do 2012 r. w Polsce powstanie amerykański garnizon wsparcia. Nigdzie w dokumencie nie jest jednak napisane, że sama bateria zostanie w Polsce na stałe ani że będzie kiedykolwiek bronić polskiego nieba. Mimo to rząd twierdzi, że umowa podnosi bezpieczeństwo Polski i otwiera drogę do stałej obecności amerykańskiej.
Domniemany sukces ma przede wszystkim pogrążyć PiS. Zgoda na Patrioty pokazuje wyborcom, że PO potrafi lepiej negocjować z Ameryką i zapewnić Polsce wyjście z twarzą, jeśli następny rząd USA zrezygnuje z tarczy. Amerykanie długo kazali się prosić, ale ustępstwo niewiele ich kosztuje – odchodząca ekipa George’a Busha zaciąga to zobowiązanie akonto następnego rządu, na dodatek w formie prawnie niewiążącej. O ile bowiem porozumienie w sprawie tarczy zawarto w postaci szczegółowej umowy międzyrządowej, o tyle zapisy o Patriotach trafiają do ogólnikowej deklaracji o współpracy strategicznej, która nie wymaga nawet podpisu. Polski MSZ musiał wiedzieć, że realizacja takiego dokumentu zależy wyłącznie od dobrej woli następnej ekipy w Białym Domu, ale nie uznał za stosowne poinformować o tym polskiej opinii publicznej.
Amerykanie, nie widząc wojskowego pożytku z pojedynczej baterii, przyjmują, że Polacy chcą zapoznać się ze sprzętem przed decyzją o jego zakupie. Dla nich polskie życzenie jest kłopotliwe głównie ze względów logistycznych: wbrew wyobrażeniom, że USA mają broni na pęczki, w Europie stacjonuje tylko jeden batalion amerykańskich Patriotów. Większość baterii stoi w rejonie działań wojennych lub tam, gdzie istnieje ryzyko ataku rakietowego. Europa do takich miejsc nie należy, poza tym kraje goszczące wojska USA mają własne systemy obrony powietrznej. Polska pilnie potrzebuje nowego systemu, ale nie ma na to pieniędzy. Rząd liczy najwyraźniej, że jak złapie Amerykanów za Patrioty, to po rezygnacji z tarczy poczują się w obowiązku zostawić swoją baterię w Polsce i sprzedać kolejne z upustem.
Jak Tusk sprzedał tarczę
Między Warszawą a Waszyngtonem zaczyna się komedia pomyłek. Barack Obama wygrywa wybory i zgodnie z przewidywaniami wstrzymuje budowę tarczy. Szef Pentagonu wprawdzie się nie zmienia, ale Amerykanie odmawiają wysłania pierwszej zmiany Patriotów, dopóki Polska nie podpisze umowy o statusie wojsk amerykańskich. Negocjacje przeciągają się do grudnia 2009 r., a Lech Kaczyński ratyfikuje dokument w lutym 2010 r. Jednocześnie strona polska zaczyna się niecierpliwić i coraz ostrzej domagać, by wyrzutnie przyjechały z rakietami, te były uzbrojone, a całe baterie wpięte w polski system obrony powietrznej.
Ujawnione przez Wikileaks depesze ambasady USA w Warszawie, które rząd uważa za dowód swojej asertywności w rozmowach z Amerykanami, świadczą raczej o konsternacji tych ostatnich oczekiwaniami Polaków.
W długiej depeszy z lutego 2009 r. ówczesny ambasador Victor Ashe usiłuje wyjaśnić centrali rosnącą przepaść między amerykańskimi intencjami a polskimi oczekiwaniami. „Polacy rozumieją słowa »będzie obejmować« [wspólne szkolenia na Patriotach – przyp. red.] w znaczeniu »nie będzie ograniczona do« i oczekują, że zmiany Patriotów wzmocnią zdolności bojowe polskiej obrony powietrznej. (...) Po kilku miesiącach dyskusji sądzimy, że Polacy rozumieją teraz, że bateria nie będzie w pełni sprawna” – pisze Ashe. „Polakom nie powiedziano, że baterie będą przyjeżdżać bez rakiet” – ciągnie dyplomata i przywołuje reakcję wiceministra obrony Stanisława Komorowskiego, który żąda uzbrojenia, a nie „roślin doniczkowych”. Ashe docenia jego stanowczość, ale z punktu widzenia Amerykanów Polacy domagają się czegoś, czego nie ma w umowie.
Mnożą się też różnice w rozumieniu amerykańskiej obecności po 2012 r. „Polacy wierzą, że stałe zaplecze baterii będzie liczyć ok. 110 osób (...). To oznacza, że oczekują, iż »garnizon« zamieni się w stałą obecność [baterii]. Tymczasem plany amerykańskie przewidują jedynie 20–30 osób stałego personelu do utrzymania sprzętu na wysuniętej pozycji” – telegrafuje Ashe. Innymi słowy, Ameryka nie zamierza umieszczać w Polsce baterii, a jedynie obsługę na wypadek jej przyszłych wizyt. Ambasador ostrzega: „Problem »roślin doniczkowych« jest o wiele bardziej złożony. Premier Tusk (...) sprzedał tarczę opinii publicznej, przekonując, że dzięki umowie o Patriotach podniesie ona bezpieczeństwo Polski. (...) Powinniśmy uważać, by nie wpaść w tę otchłań [między planami a oczekiwaniami]”.
Amerykanie chcą wyplątać się z kłopotliwego zobowiązania, ale najpierw strzelają sobie w stopę: Obama ogłasza rezygnację z bazy przeciwrakietowej w Polsce 17 września 2009 r., w 70 rocznicę wkroczenia Armii Czerwonej. Niespełna miesiąc później do Warszawy przylatuje zastępca sekretarza obrony Alexander Vershbow, by zaproponować Polsce udział w nowej koncepcji tarczy. Przy okazji prosi polski rząd o rozważenie trzech zamienników dla wizyt Patriotów po 2012 r.: rotacji myśliwców F-16 raz na kwartał i umieszczenia w Polsce pododdziału sił powietrznych USA; rotacji transportowców C-130 również z pododdziałem; wreszcie przeniesienia ze Stuttgartu do Gdańska lub Gdyni jednostki wojsk specjalnych. Polska wybiera samoloty i pododdział – jego utworzenie ogłosi Obama podczas wizyty Bronisława Komorowskiego w Białym Domu.
My chcemy butów
Rząd już wie, że Patrioty nie zostaną w Polsce na stałe, ale staje na głowie, by te, które zdążą przyjechać, były uzbrojone. Jeszcze w lutym 2010 r., na trzy miesiące przed pierwszą rotacją, szef MON Bogdan Klich w rozmowie z podsekretarz stanu Ellen Tauscher „zauważył, że druga rotacja Patriotów prawdopodobnie wypadnie w środku jesiennej kampanii prezydenckiej i poprosił o pomoc Waszyngtonu w zarządzaniu oczekiwaniami opinii publicznej” – jakby uzbrojone rakiety mogły zwiększyć szanse kandydata PO. Tauscher odpowiada, że uzbrojenie baterii Patriotów wymagałoby decyzji prezydenta, a Obama takowej nie podjął. Dodaje też, że „byłoby ważne, aby Polska wraz ze Stanami Zjednoczonymi kultywowały realistyczne oczekiwania publiczne wobec przyszłych rotacji Patriotów”. W rezultacie w maju Klich musi witać w Morągu puste wyrzutnie.
Ale oczekiwania ma nie tyle opinia publiczna, ile politycy i wykraczają one daleko poza rotacje Patriotów. Świadczy o tym depesza z wizyty senatora Carla Levina w Warszawie w maju 2009 r. Witold Waszczykowski, wówczas szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego u prezydenta Kaczyńskiego, powiedział przewodniczącemu senackiej komisji sił zbrojnych, że Polska chce „butów na ziemi”, czyli zmasowanej obecności wojskowej, która nie tylko „przeszkodzi” w ewentualnym ataku, ale od niego „odstraszy”. Zapytany, czy Polska wierzy w ponawiane gwarancje NATO, odpowiedział, że „wciąż mamy swoje wątpliwości”. Z kolei Sławomir Nowak, ówczesny szef gabinetu politycznego Tuska, „zadumał się nad tym, że 10 antyrakiet i jedna bateria Patriotów nie stanowią imponującej obecności, na jaką Polska miała nadzieję”.
Sojusznik specjalnej troski
Polskie rojenia o amerykańskich bazach przypadają na czas największych redukcji obecności wojskowej USA za granicą. Już w 2004 r. Donald Rumsfeld przedstawił plan repatriacji łącznie 70 tys. żołnierzy oraz odejście od wielkich, zimnowojennych baz na rzecz małych, elastycznych przyczółków. Wielcy sojusznicy Ameryki podnieśli jednak larum i plan Rumsfelda został zamrożony. Groźba cięć wróciła rok temu, gdy Ameryka zabrała się za wielkie oszczędzanie – w grudniu ponadpartyjna komisja ds. redukcji deficytu zaleciła Obamie zamknięcie jednej trzeciej baz. – W najbliższych miesiącach zapadnie decyzja w sprawie dwóch z czterech grup bojowych, które stacjonują w Europie – mówi Ian Brzezinski, podsekretarz obrony USA u Rumsfelda, typowany na wysokie stanowisko pod kolejnym republikańskim prezydentem.
Nawet gdyby Amerykanie otwierali nowe bazy, raczej nie wybraliby Polski. Z ich punktu widzenia Europa Środkowa jest bezpieczna, prawdziwe zagrożenia tkwią dziś w Azji. Atomowa Korea Płn. stanowi bezpośrednie zagrożenie dla Japonii i Korei Płd., a Iran może ostrzelać rakietami Izrael i Arabię Saudyjską, dlatego też największa pomoc wojskowa wędruje do tych właśnie sojuszników. Argumentacja Polski, że jest tak samo zagrożona przez odradzającą się Rosję i w związku z tym zasługuje na podobną pomoc, urąga zdrowemu rozsądkowi. Wyjaśnienia są dwa: Polska ma przetrącone poczucie bezpieczeństwa albo próbuje przerzucić na Amerykę obowiązek obrony własnego terytorium. Pierwsze oznacza, że jest sojusznikiem specjalnej troski, drugie stawia ją w jednym szeregu z demilitaryzującymi się państwami Europy Zachodniej.
Problemem Polski są lęki, a nie realne zagrożenia. By temu zaradzić, Obama kilkakrotnie ponawiał gwarancje sojusznicze dla Polski, przeforsował też aktualizację tzw. planów ewentualnościowych NATO na wypadek ataku na Polskę. Zarzucając zimnowojenną tarczę, doprowadził do odprężenia w stosunkach z Rosją, a jednocześnie zaprosił Polskę do nowego programu przeciwrakietowego, który jest znacznie bardziej przyszłościowy – niewykluczone, że za 20 lat ruchome wyrzutnie antyrakiet w Polsce będą znaczyć więcej niż stałe bazy lotnicze w Niemczech.
Amerykanie nie są jednak gotowi wyręczać polskiej armii ani płacić za jej modernizację. Jeśli Polska dalej czuje się zagrożona, musi sama zbudować sprawne wojsko i kupić nowoczesną broń. Oferta rotacji samolotów pokazuje, że Amerykanie są gotowi Polaków szkolić.
Asertywna niedojrzałość
Głównym źródłem polskich rozczarowań w stosunkach z Ameryką jest założenie, że sojusz to transakcja „coś za coś”. Wszyscy przywódcy ostatniej dekady jeździli do Waszyngtonu z zamiarem dobicia targu: jedni prosili o kontrakty naftowe za udział w wojnie w Iraku, inni domagali się Patriotów w zamian za przyjęcie tarczy przeciwrakietowej. Jedni negocjowali miękko, inni twardo, wszyscy obiecywali rezultaty, po czym wracali z pustymi rękami. Przez 10 lat nikt nie powiedział politykom w Warszawie, że szanującemu się sojusznikowi nie wypada żebrać w Waszyngtonie, a stawianie żądań może być aktem brawury. Nikt nie zauważył, że Ameryka targuje się tylko z dyktatorami, których poparcie musi sobie kupić. Z przyjaciółmi działa na bazie zaufania, toteż gdy Polska nie dowierza gwarancjom bezpieczeństwa, w oczach Ameryki kwestionuje istotę sojuszu.
Tak jak Polacy wyzbyli się złudzeń na temat Ameryki, tak też Amerykanie zaczynają trzeźwiej patrzeć na Polskę – i widzą kraj tyleż asertywny, co niedojrzały. Raz epatuje sojuszem z Ameryką, innym razem – jak pokazała awantura o tarczę – naraża go w imię politycznych sporów. Z jednej strony chce być poważnym graczem, z drugiej – jak dowodzi szarpanina o Patrioty – skupia całą uwagę na grze pozorów i pustych symbolach.
W Polsce nie ma konsensu wokół bezpieczeństwa narodowego, ponieważ politycy wolą się o nie kłócić, na przemian rozniecając i studząc wyimaginowane lęki. Jak zauważa pewien europejski dyplomata w Warszawie, Polacy mają skłonność do wyolbrzymiania nieistotnych faktów, wskutek czego politycy stają się zakładnikami przedsięwzięć, w które sami nie wierzą. Takich jak wożenie po kraju nieuzbrojonych rakiet.