Nasi Bratankowie nie mają dziś dobrej reputacji. Kryzys finansowy dotknął Węgry najboleśniej ze wszystkich krajów postkomunistycznych. W 2009 r. forint znalazł się na huśtawce. Kapitał zagraniczny zaczął uciekać. Produkcja spadła o 23 proc., rynek budowlany skurczył się nawet o 40 proc. Międzynarodowy Fundusz Walutowy, UE i Bank Światowy wprawdzie wysupłały 16 mld euro pomocy, ale zarazem narzuciły Węgrom drastyczny reżim oszczędnościowy. W tegorocznej kampanii wyborczej rządzący socjaliści stali się więc dla konserwatystów łatwym celem ataków.
Viktor Orbán, premier z lat 1998–2002, wystąpił jako trybun ludowy oraz zbawca narodu. I – przy niskiej frekwencji – odniósł druzgocące zwycięstwo. Jego FIDESZ uzyskał dwie trzecie mandatów i bez niczyjego wsparcia może zmieniać konstytucję. Pisarz i były dysydent György Dalos tłumaczy, że Węgrzy głosowali na Orbána tak jak w 2005 r. Polacy na braci Kaczyńskich – nie z zaufania, ale z niechęci do poprzedników, którzy zepchnęli Węgry na krawędź bankructwa i wtrącili je w kryzys tożsamości.
Lęk przed socjalną degradacją i upokorzenie sprawiało, że ludzie zaczęli tęsknić za silną ręką: niech ktoś wreszcie weźmie nas za twarz i zrobi porządek, a jeśli przy tym trochę zdemoluje demokrację, to co z tego – tłumaczy Dalos.
Orbán nie miał problemów ze wskazaniem wroga. Obok komunistów wrogie są też ponadnarodowe koncerny i wszystko co niewęgierskie. Sam nowy premier – jak zapewniają nawet jego przeciwnicy – nie jest nacjonalistą, ale żądnym władzy demagogiem, który potrafi się posłużyć rasizmem i antysemityzmem swych wyborców.