Świat

Zielony świt

Czy niemieccy Zieloni zdobędą pełnię władzy?

Projekt Stuttgart 21 - budowa podziemnej stacji, która zlikwiduje park i zabytkowe budynki - wywołał ostre protesty Zielonych. Policja reagowała równie ostro. Projekt Stuttgart 21 - budowa podziemnej stacji, która zlikwiduje park i zabytkowe budynki - wywołał ostre protesty Zielonych. Policja reagowała równie ostro. Reuters / Forum
Im niżej spadają notowania niemieckiej chadecji, tym wyżej stoją Zieloni. To oni przewodzą dziś buntowi obywateli przeciwko polityce Angeli Merkel. Czy Niemcy dojrzewają do zielonego rządu?

Niemieckie sondaże oszalały. Kilka tygodni temu alarmowały, że gdyby w Republice Federalnej powstała nowa partia konserwatywna z programem przeciwko imigrantom, to mogłaby zebrać 20 proc. głosów. Z kolei najnowsze badania opinii dowodzą, że republika gwałtownie się zieleni: po raz pierwszy w historii ekolodzy zrównali się w sondażach z socjaldemokratami. A jak dobrze pójdzie, to w wyborach landowych 27 marca Zieloni mogą odebrać CDU jej matecznik – Badenię-Wirtembergię.

Od tygodni w Stuttgarcie trwa protest przeciwko przebudowie zabytkowego dworca w gigantyczne centrum handlowe. Obrońcy przyrody przykuli się do drzew, a w ubiegły czwartek całe Niemcy patrzyły, jak policja na rozkaz chadeckiego premiera landu siłą oczyszcza plac budowy, a nocą osłania buldożery, tratujące park koło dworca.

W Berlinie Angela Merkel sama napędza Zielonym wyborców. Kanclerz zapowiedziała, że wprawdzie w 2050 r. 80 proc. niemieckiej energii będzie pochodziło ze źródeł odnawialnych (dziś jest to 16 proc.), ale przedtem o 12 lat przedłuży okres działania elektrowni atomowych. Tymczasem odejście od energetyki jądrowej było perłą w koronie rządów czerwono-zielonej koalicji lat 1998–2005. Weterani demonstracji sprzed ćwierć wieku znów wyciągnęli dawne transparenty z napisem „Energia atomowa – Nie, dziękuję” i już tysiące stają w ordynku w Berlinie, Stuttgarcie i Kolonii. To oni są dziś twarzą obywatelskiego sprzeciwu wobec słabnącego rządu. Po miesiącach bezczynności kanclerz chce pokazać, że rządzi, ale każda jej decyzja psuje krew dużym grupom społecznym.

Zielony, czyli kto

Zielonych uważano za wpadkę zachodnioniemieckiej demokracji. Powstali pod koniec lat 70. jako nieślubne dziecko SPD, która uległa oportunizmowi władzy, i ruchu protestu pokolenia ’68. W latach 80. Zieloni zaczęli wchodzić do landtagów, ale białe trampki Joschki Fischera, składającego w 1985 r. przysięgę jako minister ochrony środowiska w Hesji, uznano za obrazę majestatu. Klasyczny Zielony ubierał się wówczas w wyciągnięte swetry i jeździł do pracy na rowerze. Dziewczyny nosiły długie hipisowskie sukienki i w czasie chaotycznych zebrań demonstracyjnie dziergały na drutach. Ale z biegiem lat wszyscy coraz bardziej się statkowali.

Dziś Zieloni znowu przyciągają swój klasyczny elektorat lewicowo-konserwatywno-ekologiczny. Lewicowy jest ich stosunek do mniejszości etnicznych i obyczajowych, do kwestii wojny i pokoju, choć i tu nie ma już dawnego fundamentalizmu. Ekologiczny jest stosunek do środowiska i techniki. Jak najmniej chemii i emisji dwutlenku węgla, jak najwięcej czystych technologii i doskonale zorganizowanej komunikacji publicznej. A ich konserwatyzm przejawia się w sprawach rolnictwa, które ma być zdrowe i rodzinne. Za konserwatywny można też uznać protest przeciwko nieprzyjaznej ludziom gigantomanii w urbanistyce, jak ta w Stuttgarcie.

Klasyczny wyborca Zielonych, jeśli go nie stać na drewniany domek, chętnie odnawia stare secesyjne mieszkanie. Na dachu montuje baterie słoneczne, a na balkonie zakłada miniogród. Żywność kupuje w Bio-Laden, a swe dziecko posyła do Kinderladen, rodzaju świetlic dla dzieci urządzanych w porzuconych sklepach, by integrowało się z dziećmi imigrantów. Na śniadanie jada müsli, a na urlop jeździ – jak wszyscy – do ciepłych krajów. Ale trasę układa sobie indywidualnie. Od 1999 r. coraz rzadziej chodzi na demonstracje pokojowe, choć jest dumny, że jego rząd w 2003 r. odmówił Bushowi udziału w wojnie w Iraku.

Od czasu do czasu przypomina sobie heroiczne demonstracje przeciwko wycinaniu lasu pod zachodni pas startowy lotniska we Frankfurcie i lokowaniu w sztolniach solnych Gorleben odpadów z elektrowni atomowych. Jednak od momentu, gdy Zieloni weszli do rządu federalnego (1998–2005), przestali być partią protestu. Jako minister spraw zagranicznych Joschka Fischer cieszył się w kraju większą popularnością niż kanclerz Gerhard Schröder, w 2000 r. wywołał europejską debatę na temat konstytucji UE. Ale po odejściu z rządu stracił wiele z uznania, zostając wysokopłatnym lobbystą na rzecz gazociągu Nabucco. On też się ustatkował.

Własna opowieść

Od niedawna Zieloni nie są już uważani jedynie za przystawkę do chadecji i socjaldemokracji. Czas wielkich partii ludowych się kończy, można usłyszeć od ekspertów. To nie tylko SPD stopniała w ubiegłych wyborach do Bundestagu, również CDU-CSU. Zaś Zieloni to w istocie nowa partia liberalnego, oświeconego mieszczaństwa. Partia, która sama nie bardzo dziś wierzy w swe szczęście. Wśród konkurentów Zieloni budzą tymczasem zawiść, dość niedbale skrywaną. Kto wysoko mierzy, ten nisko upada – mówią chadecy. Albo: Kolor zielony to podstawowa barwa kameleona… Niemniej Zielonym udało się zająć nowe pola. Nie tyle atrakcyjnym programem czy porywającymi osobowościami, ile własną opowieścią.

Ich sukces to – według „Tagesspiegla” – przede wszystkim wyraz tęsknoty Niemców za rozsądkiem, moralnością i stałością charakteru, za wiarygodnością, spolegliwością i dalekowzrocznością w coraz bardziej skomplikowanym świecie. Wszystkie inne partie skorumpowały się w ciągu ostatnich 10 lat pragmatycznymi woltami. SPD rozhuśtała się między neoliberalizmem i neosocjalizmem. CDU-CSU między narodowym konserwatyzmem i bezbarwnym pragmatyzmem. Liberałowie z FDP odpychają arogancją, a Partia Lewicy – skostniałym socjalizmem. Na niemieckiej scenie politycznej tylko Zieloni pozostali sobą. I dojrzali.

Dziś nie rozrywają ich frakcyjne boje, jak w latach 80., gdy pragmatyczni realos z Joschką Fischerem na czele ścierali się z dogmatycznymi fundis. Ponadto zawsze, gdy łamali swe zasady – choćby wprowadzając Bundeswehrę w 1999 r. do wojny w Kosowie i Afganistanie – robili to z wdziękiem, obnosząc się ze swymi „duszewnymi” bólami.

Dlatego też Zielonym nie szkodzi obecna debata na temat nieudanej integracji muzułmanów, bo wprawdzie dawniej głosili dość utopijny ideał społeczeństwa wielokulturowego, w którym każdy miał żyć według własnych zasad i bez jakichkolwiek nakazów, ale zarazem z ręką na sercu mogą przypominać, że to oni jako pierwsi mówili o Republice Federalnej jako kraju imigracyjnym.

 

 

Surfowanie po prądach

Swe wewnętrzne problemy Zieloni zawsze roztrząsali przy otwartej kurtynie, stąd wrażenie ciągłego chaosu. Ale z tego chaosu – przy braku stałego aparatu partyjnego i bronionej jak oka w głowie zasadzie rotacji personalnej, która potrafiła odsunąć w cień najbardziej znane twarze partii – umieli wypracować swoje historyczne kompromisy: w sprawie NATO i udziału Bundes-wehry w działaniach wojennych poza terenem sojuszu, w kwestii wychodzenia z energetyki jądrowej czy reform Agendy 2010, drastycznie obcinających świadczenia socjalne. I podobnie jak SPD, zapłacili za nie w wyborach 2005 r., tyle że boleśniej, bo utratą władzy. Ale w odróżnieniu od socjaldemokratów szybko się pozbierali i dziś są dużo bardziej wyrazistą opozycją.

Czy berlińczycy, Badeńczycy i w ogóle Niemcy naprawdę chcą, by rządzili nimi Zieloni? To się dopiero okaże. Według niektórych sondaży, mając ok. 24 proc. poparcia, zrównali się z SPD; według innych SPD ma 30 proc. i zrównała się z chadecją. Po marcowych wyborach w Badenii-Wirtembergii będziemy mądrzejsi. Faktem jest, że Zieloni mają wiatr w żaglach. Sami jednak przyznają, że nie są partią dobrze umocowaną w całym społeczeństwie, że w wielu dziedzinach nie mają ekspertów ani zaplecza, by rządzić landem, a co dopiero krajem. Gdy krytycy zarzucają im, że wciąż tylko surfują na modnych prądach intelektualnych, odpowiadają, że nie są partią lobbystów, że ich celem jest zmiana modelu życia całego społeczeństwa.

Są dumni, że ich projekt rozrzedzania ruchu samochodowego w centrach miast jest realizowany, choć kiedyś budził oburzenie.

Nie ma lekko

Dziś Zieloni już nie prowokują, za to forsują inteligentne rozwiązania cząstkowe, np. opodatkowanie samochodów w zależności od stężenia wydzielanych spalin. Kto dużo spala, ten niech płaci nie tysiąc, ale 3 tys. euro rocznie. Kiedyś marzył im się całkowity zakaz używania samochodów służbowych do celów prywatnych – dziś są bardziej tolerancyjni. „Ale zarówno wtedy, jak i dziś chodziło nam o to samo” – mówi tygodnikowi „Der Spiegel” Renate Künast, apelując o przerwanie dewastacji środowiska na koszt podatnika.

Młodzi Zieloni są niezadowoleni z tej połowiczności. Narzekają, że ich partia nie domaga się podniesienia podatku ekologicznego, a przynajmniej opodatkowania tych przedsiębiorstw, które bez powodu są z niego zwolnione. Priorytetem – odpowiadają starsi – jest ekologiczne opodatkowanie przemysłu motoryzacyjnego, chemicznego i maszynowego. I wsparcie nowych, czystych technologii. Ale zielone marzenie o świecie bez smogu kosztuje. Chodzi nie tylko o pieniądze, ale także wpływ na środowisko. Baterie słoneczne są w naszych szerokościach mało wydajne, więc wymagają ogromnych terenów. Podobnie wiatraki – mniejsza z tym, że wybijają całe stada ptaków i niszczą pejzaż, ale z powodu nieustannego łoskotu nie da się mieszkać w ich sąsiedztwie.

Gdy Angela Merkel zapowiedziała swój plan na 2050 r., oburzenie Zielonych wzbudził pomysł przedłużenia o 12 lat pracy niemieckich elektrowni atomowych. Tymczasem w zielonej butelce jest jeszcze jeden chochlik – co najmniej przez najbliższe ćwierć wieku alternatywna energia będzie niemal trzy razy droższa od tradycyjnej. Nie ma lekko, nawet gdy chce się dobrze i jest spokojną liberalną partią oświeconego mieszczaństwa.

Polityka 41.2010 (2777) z dnia 09.10.2010; Świat; s. 60
Oryginalny tytuł tekstu: "Zielony świt"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Świat

Dlaczego Kamala Harris przegrała i czego Demokraci nie rozumieją. Pięć punktów

Bez przesady można stwierdzić, że kluczowy moment tej kampanii wydarzył się dwa lata temu, kiedy Joe Biden zdecydował się zawalczyć o reelekcję. Czy Kamala Harris w ogóle miała szansę wygrać z Donaldem Trumpem?

Mateusz Mazzini
07.11.2024
Reklama