Aby zdążyć na uczelnię, Kasia Pietrasik, mieszkanka warszawskich Bielan, musi wyruszyć z domu półtorej godziny przed rozpoczęciem zajęć. W drodze na przystanek autobusowy minie kilka luksusowych osiedli domków jednorodzinnych. Każde z nich jest strzeżone i otoczone wysokim płotem. Na jedno z tych osiedli Kasia mówi Motyl. Deweloper postawił je kilka lat temu w miejscu, w którym według tego, co mówiła pani od biologii, znajdowało się siedlisko rzadkiego gatunku motyli. Będąc uczennicą szkoły podstawowej Kasia najpierw chodziła po tej łące i wypatrywała barwnych owadów, a potem pisała długie listy do ministra środowiska w obronie tych motyli. Bez skutku. Teraz, biegnąc na przystanek autobusowy, może sobie tylko wspominać łąkę, która tu była.
Może też Kasia kląć, na czym świat stoi, tkwiąc w autobusie, który znów ugrzązł w korku. Wszystkie jej problemy z dojazdem na uczelnię zaczęły się mniej więcej wtedy, gdy na Motylu urodziły się pierwsze dzieci, a w okolicy aż zaroiło się od podobnych osiedli. A apogeum przyszło, gdy uruchomiono najdalej na północ wysuniętą stację warszawskiego metra.
– Metro ułatwiło dojazd do centrum ludziom, którzy mieszkali w jego okolicy. Zlikwidowano jednak połączenia autobusowe najdalszych części miasta ze Śródmieściem. Teraz dojeżdżają one tylko do Młocin. Uruchomienie metra wydłużyło mój dojazd na uczelnię. Taki paradoks – uśmiecha się. Potem wysiada z autobusu i wraz z tłumem lekko już podenerwowanych podróżnych biegnie do metra. I jeszcze się nie zastanawia nad tym, jak wróci do domu. Nie myśli o tym, że jeśli późnym wieczorem ucieknie jej autobus, następny będzie miała za pół godziny. Nie myśli sobie „czas to pieniądz” tylko dlatego, że jeszcze studiuje i do zagadnienia rozwoju wielkiego miasta może podejść na luzie.
Nie jest też jednak tak, że Kasia nie zdaje sobie sprawy z tego, co się dzieje wokół niej. W końcu studiuje geografię i wie, że to wszystko – osiedle na jej ukochanej łące, korek na wąskiej drodze, zapchany autobus i tłok w metrze – jest częścią większego zjawiska. Nazywa się je urban sprawl, czyli w wolnym tłumaczeniu: rozlewanie się miasta – i dotyka już wszystkich większych ośrodków w Polsce. Od kilku lat płaczą nad nim urbaniści, ale mało kto chce ich słuchać. A to niedobrze, bo wkrótce zaczniemy płakać wszyscy.
Sprawl po polsku
Mechanizm jest dość prosty. Boom gospodarczy powoduje bogacenie się społeczeństwa. Coraz więcej rodzin myśli o kupnie własnego „m”, najlepiej na cichych i spokojnych przedmieściach. Zresztą w centrach miast zaczyna brakować działek pod budownictwo mieszkaniowe, deweloperzy zaczynają więc rozglądać się po obrzeżach. Szybko powstają idylliczne osiedla, bardziej z nazwy niż lokalizacji. Idylla trwa dwa, trzy lata. Bo na przedmieściach mieszkać chcą kolejni. Buduje się więc kolejne osiedla, trochę dalej, bardziej na obrzeżach.
Pojawiają się pierwsze problemy – bo z tych obrzeży trzeba dojechać, infrastruktura rozwija się jednak wolniej niż budownictwo. Komunikacji miejskiej brak, więc rodziny kupują samochody, samochody grzęzną w korkach, mieszkańcy zaczynają protestować. Zwłaszcza ci, którzy sprowadzili się tutaj pierwsi. Ich ciche osiedla przestały być ciche. Władze w końcu poszerzają drogę, deweloperzy wykupują grunty wzdłuż niej, reklamując swoje inwestycje jako doskonale skomunikowane z centrum. Wprowadzają się nowe rodziny, kupują kolejne samochody, grzęzną w jeszcze dłuższych korkach. Kolejne protesty, kolejne osiedla. Oto urban sprawl po polsku.
– Samo pojęcie powstało w Stanach Zjednoczonych i właściwie tylko tam mamy do czynienia z jego klasyczną odmianą – wyjaśnia dr Michał Beim, specjalista od urbanizacji z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. – W Polsce rozlewanie się miast określamy raczej jako suburbanizację. Mechanizmy są jednak dość podobne.
Problem dotyczy przede wszystkim Warszawy. Z badań dr Doroty Mantey z Uniwersytetu Warszawskiego wynika, że jednym z najbardziej ekspansywnych kierunków rozwoju stolicy jest południe. Piaseczno, Lesznowola, Grodzisk Mazowiecki i okalające je miejscowości przeżywają od kilku lat prawdziwy najazd osadników. – Swoje badania prowadziłam w 2006 r. Od tego czasu sytuacja wielu osiedli, położonych wtedy na uboczu, znacząco się zmieniła. Docierają do mnie sygnały, że na przykład mieszkańcy warszawskiego Józefosławia, uchodzącego niedawno za cichą ostoję, zmęczeni tłokiem i hałasem wyruszają na południe, w kierunku Piaseczna i Ustanowa – wyjaśnia dr Mantey.
Zdaniem Michała Beima, w najbardziej niepokojący sposób rozlewa się także Poznań. – I tu suburbanizacja już dawno wymknęła się spod kontroli i biegnie swoim torem. W Poznaniu, zwłaszcza wieczorami, już widać wyludnienie centrum miasta, ludziom nie chce się tutaj przyjeżdżać z odległych i źle skomunikowanych przedmieść – wyjaśnia. – Sprawl dotknął też aglomerację śląską, Wrocław, Kraków, Szczecin. Dość skutecznie opiera mu się chyba tylko Łódź, ale tylko dlatego, że ma dość sporo rezerw lokalowych wewnątrz miasta.
Wojownicy w korkach
Z położonych w centrum Poznania Jeżyc dr Beim jeździ na uczelnię rowerem. To spory kawałek, bo uniwersytecki kampus został wyrzucony na Morasko – dalekie peryferia Poznania. Pedałując tak obrzeżami miasta Beim miał wielokrotnie szansę obserwować zachodzące tam zmiany. I rozpaczliwą walkę mieszkańców nowych przedmieść o idyllę obiecywaną w prospektach.
Taką walkę od kilku lat prowadzi Arleta Matuszewska z podpoznańskiego osiedla Strzeszyn. Gdy wchodzi na sesję poznańskiej Rady Miasta, po sali przechodzi szmer, a prezydent Grobelny załamuje ręce. – Bo Strzeszyn znowu będzie coś chciał – śmieje się Matuszewska.
Kilka tysięcy mieszkańców nowych bloków i szeregowców ma do wyboru jedną, wiecznie przepełnioną linię autobusową lub własny samochód i kilkadziesiąt minut w obowiązkowym korku. Przez lata brakowało tutaj podstawowej infrastruktury. To znak rozpoznawczy polskich przedmieść. Stawia się budynki, wpuszcza do nich ludzi i niech się dzieje, co chce. Niedawno Matuszewska odniosła swój największy sukces: po kilku latach walki na osiedlu ruszyła budowa szkoły.
– Urządzaliśmy pikiety w urzędzie, namówiliśmy księży, żeby modlili się o nową szkołę podczas mszy, zrobiliśmy taki hałas, że nie dało się nas ignorować – wspomina. Jeszcze do niedawna woziła w bagażniku samochodu transparent z napisem „Chcemy szkoły”. Teraz nie może go znaleźć, bo nie pamięta, w którym bagażniku zostawiła go po raz ostatni. W jej rodzinie auta są cztery, bo każdy ze Strzeszyna jeździ do miasta samochodem.
Po drugiej stronie Poznania problem jest podobny. Walczyć chciał z nim Maciej Pastwa, mieszkaniec podpoznańskich Plewisk, któremu trzykilometrowy odcinek z jego osiedla do najbliższego sklepu spożywczego i szkoły zdarzało się pokonywać samochodem w 40 minut.
W ciągu kilku ostatnich lat w Plewiskach wyrosło kilkanaście nowych osiedli. Jedyna droga dojazdowa przecina tory kolejowe trasy na Berlin. Zdarzało się więc, że Pastwa, stojąc w korku, oglądał nawet i trzy różne pociągi, zanim dotarł do rogatek.
– Chciałem się przykuć do torów, bo to, co się tutaj dzieje, woła o pomstę do nieba – wspomina. Wściekłość sięgnęła zenitu, gdy miasto otworzyło nowy przepust pod torami. – Spokojnie zmieściłyby się tam samochody i odciążyły przejazd, ale ktoś wymyślił, że przepust, choć wielki i drogi, będzie użytkowany tylko przez pieszych i rowerzystów. Więc nadal stoimy w korkach.
W pogoni za spokojem
O tym, że urban sprawl to nie przelewki, szybko przekonali się mieszkańcy Europy Zachodniej. Jeszcze w latach 70., przyduszeni co prawda nieco kryzysem naftowym, doszli do wniosku, że dostosowanie infrastruktury miasta do potrzeb ruchu samochodowego to ślepa uliczka. Każde zwiększenie przepustowości dróg zwiększa bowiem liczbę samochodów i poprawa jest tymczasowa.
– Dlatego od lat w Europie Zachodniej stawia się na transport publiczny, który, jeśli jest zorganizowany sprawnie, odciąża drogi, jest przyjazny środowisku i mieszkańcom – wyjaśnia Michał Beim. – Znam takie przypadki w Niemczech, gdy inwestor przed postawieniem osiedla musiał zagwarantować wybudowanie linii tramwajowej.
W polskiej wersji urban sprawl to jednak nie tylko problemy komunikacyjne, ale przede wszystkim chaotyczna i często kiczowata zabudowa, brak chodników, szkół, przedszkoli i przychodni, a przede wszystkim brak planowania. – Jest ziemia na sprzedaż, to się ją sprzedaje, niespecjalnie dbając, by nowe osiedla tworzyły jakąś sieć, były zwarte i przyjazne – wyjaśnia Michał Beim. – Z rozwojem miasta nie ma to nic wspólnego.
Zdaniem urbanistów, problem będzie się pogłębiał, bo kryzys kiedyś się skończy, ludzie znów zaczną marzyć, a w konsekwencji tych marzeń przedmieścia rozleją się jeszcze bardziej. Z badań dr Katarzyny Kajdanek z Uniwersytetu Wrocławskiego wynika, że w ciągu dekady 1997–2007 liczebność sześciu podwrocławskich gmin wzrosła trzykrotnie. Dziś największym problemem mieszkańców jest zły stan czy wręcz brak drogi (tak odpowiedziało blisko 20 proc. respondentów), brak lub słaba komunikacja z miastem (15 proc.) oraz bardzo duży ruch samochodowy w okolicy (12 proc.). Jeśli wziąć pod uwagę fakt, że blisko 19 proc. tych samych respondentów tłumaczyło dr Kajdanek, że wyprowadzili się na przedmieścia, bo byli zmęczeni uciążliwościami wielkiego miasta i poszukiwali ciszy i spokoju, można łatwo wywnioskować, że coś im się ewidentnie nie ułożyło.
Głosy rozczarowanych docierają między innymi do Mariusza Tokarza z Rady Osiedla Wrocław Swojczyce – Strachocin – Wojnów. Wszystkie trzy dzielnice są naturalnym kierunkiem poszukiwań wrocławian spragnionych ciszy i spokoju. – Kłopot w tym, że o tę ciszę coraz trudniej. Do Swojczyc miasto nadal tylnymi drzwiami wprowadza przemysł, ostatnio rozdrabniarnię gruzu. Ludzie kupowali działki w cichej okolicy, a będą mieli pod oknami coś takiego – zżyma się Tokarz. W pobliskim Strachocinie i Wojnowie jest niewiele lepiej, osiedla i szeregowce wyrastają tu jak grzyby po deszczu. – Są już tacy, którzy kupili w Swojczycach dom, pomieszkali kilka lat i wyprowadzili się jeszcze dalej za miasto – mówi Tokarz. – Moim zdaniem to tylko odsuwanie problemu, który za kilka lat i tak ich dopadnie.
Obrzeża marzeń
– Salon z widokiem na las – cieszy się Kasia Pawkowska, spacerując po surowym betonie i chroniąc się przed zacinającym deszczem. Pod nogami plącze się pies, którego po spacerze trzeba będzie znów wrzucić do wanny. Salon Kasi będzie w drewnianym domu, a dom w podwarszawskim Michałowie-Grabinie (gmina Nieporęt). Wraz ze swoim partnerem Marcinem przez ponad rok szukali odpowiedniej działki. Zaczęli, gdy okazało się, że na kupno rozsądnie położonego mieszkania w mieście zupełnie ich nie stać. – Uznaliśmy, że jeśli mamy mieszkać na obrzeżach i widywać Śródmieście od święta, nie będzie to klitka w bloku.
Podczas poszukiwań jedynym warunkiem była cisza i bliskość lasu. Dom będzie drewniany, bo zawsze im się taki marzył. I nie ma dla nich większego znaczenia, że do tego wymarzonego zakątka, prowadzi dziurawa jak rzeszoto droga, a do najbliższego przystanku autobusowego są dwa kilometry. Sądząc zaś po liczbie budów mijanych po drodze, dojazd do Warszawy nie będzie stąd z biegiem czasu coraz łatwiejszy.
– Ale my mieszkaliśmy już na obrzeżach i zdążyliśmy się przyzwyczaić do wszystkiego – korków, braku infrastruktury, długich dojazdów do centrum i tego, że prawie nikt nas nie odwiedzał, bo wszystkim było za daleko – wyjaśnia Kasia, a Marcin zaraz dodaje: – Przedmieście jest dla tych, którzy się na to wszystko godzą, a nie dla tych, którzy myślą, że z czasem będzie lepiej. Bo nie będzie.