Do bursy Caritasu na Krakowskim Przedmieściu od 2001 r. przyjeżdżały tak zwane łapiące się na kryteria, czyli dziewczyny z pegeerowskimi korzeniami. W gablotach urzędów pracy czytały afisze. Projekt: Promocja Zawodowa Dziewcząt. Warunki: 1. Należy udokumentować, że co najmniej jedna osoba w rodzinie pracowała w PGR minimum trzy lata. 2. Należy mieć 18–25 lat. 3. Należy chcieć podjąć pracę w Warszawie. Oferuje się: 1. Zamieszkanie w bursie Caritasu przez pół roku, po czym musi nastąpić usamodzielnienie się. 2. Wyżywienie. 3. Bilet komunikacji miejskiej na pierwszy miesiąc. 4. Zajęcia z wizażu, angielskiego, savoir-vivre’u itp. Zamierza się: Uczynić ze zwyczajnej codzienności niezwyczajną codzienność.
Oferta, finansowana przez Agencję Nieruchomości Rolnych, 15 grudnia 2009 r. wygasa. Przez osiem lat z życiowej szansy próbowało skorzystać ok. 650 dziewcząt. Kiedy już wyprowadzi się ostatni turnus, Caritas urządzi w bursie hospicjum dla umierających rodziców księży. Śmierć jest bardziej przewidywalna niż życiowy sukces w wielkim mieście.
Córki
Brat Marioli i Dominiki co dzień wstaje o 5 rano, żeby dojechać ze wsi X do zawodówki w B, gdzie uczy się na mechanika. 20 października 2009 r. wstał i zapalił światło, żeby napatrzyć się zapasowo na jeszcze śpiące siostry. Tego dnia ruszały na Warszawę i pewnie długo ich nie zobaczy, a jako mieszkający w kupie zżyci są ze sobą niesamowicie.
Siostry W. jako ostatnie z dziewczyn z korzeniami podjęły wyzwanie. Kupiły bilety na koszt własny (w pewnym momencie zauważono, że niektóre uczestniczki traktują projekt jak darmową wycieczkę do stolicy, a celem jest tu przecież pewien wysiłek; więc wycofano się ze zwrotu pieniędzy za bilet na Dworzec Centralny).
Gdy brat wyklepywał samochody na praktykach w zawodówce mechanicznej, siostry W., wykształcone ogólnie w miejscowym liceum i na serialach, oglądały życie na żywo. Na przykład pierwszy raz widziały wypadek na drodze albo Wietnamczyka na Dworcu Centralnym. Pierwsze wynurzenie się sióstr W. z podziemi Dworca Centralnego można porównać do wrażenia więźniów wychodzących za bramę po kilku latach nieżycia. Znają wrażenia więźniów z opowieści najbogatszych sąsiadek we wsi X, które mają mężów klawiszów. Wieś X, razem z lokatorami trzeciego co do wielkości w Polsce zakładu karnego, liczy 2 tys. mieszkańców.
Więc pierwsze wrażenie sióstr było podobne, gdyż wszystko w mieście jest wielkie, a ludzie mają taki miastowy obłęd w oczach. Szybkie życie, jadą schodami ruchomymi, czytając gazetę jednocześnie. Widać też, że liczą na siebie. Nie to, co we wsi X, gdzie liczy się raczej na cud. Weźmy, mama sióstr W. Tatę zawiozła na duchowy odwyk do Lichenia, gdzie – co poświadczały sąsiadki – dzieją się cuda. Tato jest osobą pijącą, ale to jest nie taki popegeerowy alkoholik, bo upija się na miło i nie bije, gdyż dużo osób zakonnych ma w rodzinie. Cud zdarzył się. Tato nie pije już dwa miesiące.
Siostry zdziwiły się, że w Warszawie jest tyle drzew, parków, koszy z kwiatkami na latarniach, czego nie dostrzegły w serialach, albowiem tam pokazuje się rodziny we wnętrzu. Nawet ten deszcz był piękny w Warszawie, gdy wyszły w celu oswojenia się na wieczorny spacer; to niebo podświetlone różowym odblaskiem reklam.
Przez poprzedni rok Mariola W. oglądała seriale, a o rok młodsza Dominika uczyła się do matury i patrzyła na Mariolę, jak po tej samej maturze próbuje ułożyć sobie życie, czyli znaleźć pracę we wsi X. Ogólnie Mariola lubi dzieci, ogólnie chciała mieć mały domek gdzieś obok rodziców. Ale w życiu Marioli ogólnie nic istotnego nie zdarzyło się przez ten rok. Więc kiedy Dominika zdała maturę, po naradzie z rodzicami, ciotkami oraz babcią, ruszyły na Warszawę, załapując się na ostatnie dwa miesiące oferty w bursie Caritasu. Mama włożyła córkom do albumu zdjęcia z chrzcin, wesel i rodzinnych wycieczek do miejsc świętych, żeby wzięły i wspominały. Na wszelki wypadek, gdyby miasto chciało córki wchłonąć w sposób deprawujący, włożyła do albumu święte obrazki. Niech zdobywają Warszawę z Maryją. Siostry nie rozpakowały jeszcze walizek, bo kiedy Mariola otworzyła swoją, jakoś tak zapachniało nutą octowej zalewy z przetworów, które na zimę robi mama.
Pegeerówy
Gdy w 2001 r. ruszył projekt, siostra Ewa R., urszulanka szara, przez księdza dyrektora Caritasu została wyznaczona do specyficznej posługi: twórczego zagospodarowania czasu dziewcząt. Posługiwała wcześniej jako wychowawczyni w domu dziecka koło Szamotuł i osiem lat jako kierowniczka akademika KUL. Napisała regulamin wychowawczy bursy, dla której wymyśliła śliczną nazwę – Przystań na Skarpie. Z regulaminu: Program ma kształtować w dziewczętach zalety moralne przez szczegóły, jakie stwarza codzienne życie w Przystani. Szczegóły: 1. Choćby sałatki; należy uświadomić dziewczętom, że nie robi się ich tylko z kiszonej kapusty. 2. Pokoje będą ośmioosobowe, gdyż dziewczęta są przyzwyczajone do wielodzietności rodzin, a po drugie, to szansa, że trafią na przyjaciółkę, z którą wynajmą pokój po sześciu miesiącach kształtowania zalet moralnych. 3. Należy uświadomić dziewczętom, na czym polega etos pracy. W tym celu, po kilkudniowych lekcjach savoir-vivre’u, siostra Ewa upychała pół autokaru, który wiózł dziewczęta do centrum handlowego w Jankach na lekcje praktyczne prezentowania się przed pracodawcami. Tam zawsze potrzebują pracowników.
Co do moralności, to siostra miała obsesję złego prowadzenia się dziewcząt z pegeerów. Sześć lat upominała kolejne turnusy, że puszczają się od urodzenia. Pijani ojcowie mówili im to samo, więc uczestniczki projektu po pracy wracały do bursy równie niechętnie jak do domu. Szwendały się po mieście, klejąc nosy do wystawowych szyb i czekając, aż siostra Ewa pójdzie sobie spać do zgromadzenia urszulanek. Listy do księdza dyrektora Caritasu napisały dopiero wtedy, gdy siostra wyrzuciła z bursy Ewę Z. z powodu naruszenia zasad moralnych. Nie uwierzyła, że dziewczyna musiała zostać na nocną inwentaryzację w Leroy Merlin.
Kasia Z. w liście do księdza dyrektora zwróciła uwagę na poniżanie wychowanek: „Siostra mówi, że jestem brudaską i zamykam mikrofalę jak drzwi od ciągnika”. Anna J. – na urażanie godności: „Kiedy przelewałam zupę z garnka, siostra powiedziała: Jak przelewasz tak świniom do koryta, to nie znaczy, że tu tak musisz. Mówiła, że my nigdy nie dorobimy się takiej bielizny, jaką ona nosi pod sutanną. Co rano zwraca się do nas: śmierdziele, wstawać! Kazała od razu podpisywać kartę miejską, bo pegeerówy to złodzieje”. Iwona K. – na wyzysk: „Siostra groziła nasraniem w papierach. Zmuszała do sprzątania samochodu księdza dyrektora”. Julia P. – na kary: „Karała za głośne wymieszanie herbaty łyżeczką lub zrobienie sobie składanej kanapki”. Joanna T. – na obcesowość: „Siostra uważała, że nasze życie zależy tylko od niej, bo mamy wyprostowaną korę mózgową, a ona nie”. Magda W., wychowawca, w liście do księdza dyrektora zwróciła uwagę na obsesję siostry dotyczącą nierządu: „Mówiła, że dziewczyny kopulują z ochroniarzami na trawniku lub w krzakach”. Dagmara M., psycholog, zauważyła, że siostra zabrania siadać dziewczętom na swojej wersalce w pokoju socjalnym, „bo – jak to ujęła – one są zużyte”.
Katarzynę W. ze wsi Wysoka zabolały uwagi w sprawie wyglądu: „Siostra kazała mi myć klatkę schodową, twierdząc, że przy tym schudnę”. Pisała w swym liście, że nigdy nie usiadła na wersalce siostry, nawet wtedy, gdy była już kimś, czyli ochroniarzem w agencji Solid Security i w niebieskim mundurku pilnowała biurowca. A po trzech miesiącach awansowała i w pomarańczowej koszuli w kratkę obsługiwała klientów OBI w sektorze ogrodniczym. Fakt, podczas rozmowy wstępnej skłamała, że w swojej wsi ma piękny ogródek, który z zamiłowaniem pielęgnowała do matury. Ale kurwą nigdy nie była. Ksiądz dyrektor zapoznał się z listami i siostrę zastąpiła pani Agata. Z początku dziewczęta odczuły ulgę, bo szczotkę ryżową, którą pucowały kafelki w Przystani, wymieniono na mopa. Ale po roku panią Agatę zwolniono dyscyplinarnie za psychologiczne zastraszanie dziewcząt.
Księżniczki
Od roku bursą kieruje pani Maryla; patrzy, jak dziewczyny rozkwitają w mieście. Szybciutko, bo u nich nie ma łagodnych metamorfoz. Przyjeżdżają szare gąski bez szczoteczek do zębów, tydzień nie otwierają okien, bo nie zasną przy hałasie. Na zajęciach z doradztwa zawodowego wyliczają, co umieją, drukarka wypluwa ich CV, pożyczają białe bluzki i idą szukać pracy, klepiąc formułki, że chcą rozwijać swoją osobowość. Jeszcze tęsknią do swoich bezrobotnych chłopców. Innych od tych miastowych, którzy po centrum handlowym Złote Tarasy chodzą z takimi dużymi torbami, jak u nich na wsi listonosze.
Po miesiącu stają się kimś, za pierwszą pensję ładują konto w telefonie, jadą na stadion po buty na obcasie i porządny lakier do paznokci kupowany na spółkę, bo ten tani, ruski, za szybko wysycha. Starsze stażem obiecują młodszym: Zobaczysz, jaka Warszawa jest, będzie cię stać na farbowanie odrostów, że aż ci włosy zaczną wypadać. Potem w sklepie spotkają kogoś sławnego, kto kupuje zwykłe rzeczy, co z kolei znaczy, że sławni ludzie są tacy sami jak one. I zaczynają preferować czystość. (Na początku magazyn ze środkami czystości był ogólnie dostępny, potem zaczęto je reglamentować, bo dziewczyny zabierały je dla swoich matek. Opisywały matkom telefonicznie, jak pachną podłogi w mieście).
Po kilku wypłatach już nie chcą jeść paprykarza szczecińskiego z puszki, który wydaje kuchnia w bursie. Więc po prowiant przychodzą oszczędne uczestniczki kursu, które zostały w Warszawie i mieszkają na kwaterach. Pani Maryla pakuje im w torby mleko, mąkę, płatki owsiane.
Intensywnie – jak pracy – szukają mężów, zastrzegając na Gadu-Gadu swoje warunki: Stała praca i żeby po pracy nie był specjalistą od flaszki. Tak znalazła swoją miłość Kamila. Obecnie ma dziecko z pracującym na budowie. Raz, jak siostra Ewa uderzyła dziewczynę po buzi, Kamila odcięła się: „Na asfalcie bym twoją twarz zgniotła”. Nie bała się, bo miała oparcie w swoim chłopaku, który obiecał, że jej nie porzuci.
Bohaterki
Reżyserki Karolina Bielawska i Julia Ruszkiewicz długo szukały zdeterminowanych dziewczyn z pegeerów. Dokument „Warszawa do wzięcia” miał opowiadać o ich stawaniu się. Widz miał śledzić momenty zwrotne, czyli: najpierw widzą afisz na wiejskim słupie, potem widzą Warszawę, idą do pierwszej pracy, lizną edukacji, zapoznają się z chłopcem. Znalazły trzy bohaterki: Anię, Gosię i Ilonę.
Na premierę filmu o sobie przyjechała tylko Ania ze wsi Głodowo. Wyprostowała loki prostownicą, przykleiła perłowe tipsy. Wstała o 5 rano, bo miała 10 km do pociągu. Nie chciała żyć tak jak siostra, mająca 30 lat i pięcioro dzieci ze specjalistą od flaszki. Więc przyjechała do Warszawy, nie chcąc od niej ani za dużo, ani za mało. W jej marzeniu o fryzjerstwie nastąpiło zahamowanie, gdyż poznała Andrzeja. Mieszkają razem we wsi Kleszczewo, 15 km od Głodowa. Awansowała, u niej we wsi stoją tylko cztery pegeerowskie bloki, a w Kleszczewie aż 16. Andrzej zjechał zza granicy i umie mówić kocham w kilku językach. Na przykład po włosku, ti amo.
Ojcowie dziewcząt nie życzyli sobie angażu do kina. Bardzo naruszył ich godność kultowy film „Arizona”, który odczytali jako dorabianie się na kamerowaniu ich biedy. Patrzyli zza zasłony, gdzie ekipa stawia kamerę, żeby nie była kompromitująco zbyt blisko. Ojciec Gosi, wieś Zalesie, gmina Dźwierzuty, w ostateczności zgodził się na kręcenie, ale trzeba było poczekać, aż z siódemką bezrobotnych synów odmalował dwupokojowe mieszkanie.
Gosia nie przyjechała na premierę filmu ze wstydu, że jednak nie przemieniła się w Warszawie, a wszystko wróciło do dawnego: ona i matka siedzą w oknie, popijając kawę kupioną w geesie. Gosia rzuciła angaż w taniej gastronomii, gdyż wydawało jej się, że wszyscy w nocnym autobusie czują, jak ona śmierdzi smażonym olejem. Potem rzucił ją chłopak.
Ilona, trzecia bohaterka filmu, nie przyjechała na premierę z powodu 24 zł. Co z tego, że zwrócą jej w Warszawie, jak żaden sąsiad na chwilę obecną nie ma tyle do pożyczenia. Kiedy Ilona stawała się w Warszawie ekspedientką w ekskluzywnym sklepie spożywczym (sklep zainwestował w Ilonę, zapoznając ją z towarem, który jest z całego świata), bardzo tęskniła za synkiem, którego zostawiła w domu. Z tęsknoty nie wróciła ze świąt na czas, telefonując, że ma wysypkę, a przecież w spożywczym nie można jej mieć. W końcu zrezygnowała z przemiany w Warszawie, gdyż woli żyć tam, gdzie każdego zna się od urodzenia.
Po premierze filmu „Warszawa do wzięcia” w kinie Kultura odbył się panel dyskusyjny w gronie socjologów, ekspertów od biedy. Po długiej dyskusji Annę – jako jedyny obecny na sali eksponat pegeerowskiej nędzy – oblepiły ładne panie z różnych fundacji i wręczyły jej wizytówki.
Ile spośród 650 dziewcząt zakorzeniło się w Warszawie albo zostało na bliżej nieokreślone dłużej, można tylko policzyć po znikających z bursy kołdrach. Kradną je te, które nie wracają do domu, no bo przecież muszą na wynajętej stancji pod czymś spać.
Została na przykład Ewa Z., ta, którą siostra urszulanka wyrzuciła z bursy z powodu nocnej inwentaryzacji; obecnie prowadzi sklep w Raszynie. Jest kimś. Dla ozdoby parapetu w wynajętym pokoju kupuje storczyki w doniczkach. A storczyki nie są tanie.