Idę chodnikiem wzdłuż sal wykładowych na parterze. Wieczór, prawie ósma. Zaglądam przez okno, wspięty na palcach, a tam za stołem siedzi sławny religioznawca, prof. X. Wykłada. Na stole otwarta Biblia. X wydobywa skarby znaczeń ukryte w brzmieniu jakiegoś hebrajskiego słowa. Na wprost, lecz daleko, pod ścianą, pięć studentek. Siedzą wyprostowane, bez zeszytów, wymalowane. Ładne, na wpół uśmiechnięte twarze wyrażają lekkie skrępowanie i uprzejme oczekiwanie na tę jedyną wszak rzecz, której mogą oczekiwać od takiego mężczyzny, jak X: że skończy. On to niby wie, lecz słaby wzrok sprawia, że nie musi trwać w konfrontacji z wyrazem twarzy młodych kobiet, które same, nie wiedząc czemu, znalazły się na tych studiach i w tej krępującej sytuacji.
Ten absurdalny, poniżający rytuał odbywa się codziennie, łącznie z niedzielami, w całym kraju, w setkach sal wykładowych i w tysiącach – na całym świecie. Jak ci zakochani bez szans, co to łudzą się, że wybranki ich serca przynajmniej trochę ich lubią, profesorowie wszystkich krajów gadają do siebie, rojąc, że pośród słuchaczy jest ktoś, kto wie cokolwiek, poza tym oczywiście, że „największym autorytetem jest dla mnie Jan Paweł II”, „Kopernik był wielkim astronomem polskim” lub innymi mądrościami Narodu, zależnie od tego, o jaki by Naród miało chodzić. Próżność i samooszukiwanie to wielka siła utrzymująca uniwersytet przy życiu. Ale tak przecież nie można bez końca.
I owszem, zdarza się, że jest ktoś taki. Bo myślących i wykształconych studentów nie ubyło. Tylko że występują w rozproszeniu, ukryci w tłumie wlewającym się z ulicy.